Bajarz uśmiechnął się do Tenska-Tawy.
— Twoi ludzie są lepsi, niż się spodziewałeś — stwierdził.
— Albo łatwiej zapominają — odpowiedział smutno Tenska-Tawa.
— Cieszę się, że akurat tu jestem i poznałem nowinę — rzekł Bajarz. — Jeśli wracasz przez chatę tkaczki, chętnie pójdę z tobą.
Pod nieobecność Alvina Ta-Kumsaw wyszedł na zewnątrz, żeby zaprosić przyjaciół Alvina i Peggy na kolację. Dołączyli do nich siostra Bekki, jej córki i syn. Jedli gulasz z mięsa bizona, jedzenie Czerwonych przyrządzone na sposób Białych — takich kompromisów wiele spotykało się w tym domu. Ta-Kumsaw przedstawił się jako Isaac Weaver, a Peggy uważała, żeby nie zwracać się do niego inaczej.
Alvin i Bajarz znaleźli wszystkich ułożonych pod kocami na podłodze w saloniku. Tylko Peggy siedziała na krześle. Verily Cooper opowiadał im o swoim życiu w Anglii i o podstępach, jakich używał, żeby ukryć przed ludźmi swój talent. Peggy spojrzała na drzwi, zanim jeszcze w progu stanął jej mąż ze starym przyjacielem; inni także się obejrzeli. Radość na twarzy Alvina zdradziła, jak brzmiała odpowiedź Tenska-Tawy.
— Chcę jechać jeszcze dzisiaj, żeby im powiedzieć — oświadczył Armor-of-God. — Powinni jak najszybciej poznać dobrą nowinę.
— Za ciemno — uznał Ta-Kumsaw, który przyszedł z kuchni, gdzie pomagał szwagierce w zmywaniu.
— Nie ma już żadnych nakazów. Klątwa została cofnięta całkowicie — powiedział Alvin. — Ale kazał przekazać pewną prośbę. Niech każdy, kogo dotyczyła klątwa, raz w roku, w rocznicę masakry nad Chybotliwym Kanoe zbierze całą rodzinę. Niech tego dnia nic nie jedzą, ale niech opowie im tę historię, jak kiedyś musiał ją opowiadać wszystkim przybyszom w Vigor Kościele. Raz w roku: nasze dzieci, ich dzieci, zawsze. Prosi nas, żebyśmy to robili, choć jeśli odmówimy, nie będzie kary. Żadnej kary prócz tej, że nasze dzieci zapomną, a wtedy coś takiego może się powtórzyć.
— To też im powiem — obiecał Armor-of-God. — Przysięgną, że tak właśnie będą co roku postępować. Możesz być pewien, Alvinie. — Zwrócił się do Ta-Kumsawa. — A wy przekażcie bratu ode mnie, kiedy znów go zobaczycie, że wszyscy złożyli taką przysięgę.
Ta-Kumsaw westchnął tylko.
— Przedstawiłem się jako Isaac — powiedział — żeby przed wami ukryć, kim jestem.
— Spotkaliśmy się już — odparł Armor-of-God. — A gdyby nawet nie, to potrafię przecież rozpoznać wielkiego wodza. I wiedziałem, z kim ma rozmawiać Alvin.
— Za dużo gadacie, Armorze-of-God — stwierdził Ta-Kumsaw. — Jak wszyscy Biali. Ale przynajmniej to, co mówicie, nie zawsze jest głupie.
Armor uśmiechem podziękował mu za komplement.
Alvin i Peggy położyli się spać w sypialni z wygodnym łóżkiem; Peggy podejrzewała, że to łoże Ta-Kumsawa i Bekki. Pozostali spali na podłodze w salonie — niezbyt dobrze. Wszyscy byli podnieceni, Mike Fink głośno chrapał, a Armor chyba trzy razy na godzinę wychodził na dwór. Peggy obudził ruch, więc zbudziła Alvina, a Alvin posłał swój przenikacz i zrobił coś w ciele Armora, żeby pęcherz nie dręczył go bez przerwy. Rankiem w salonie wszyscy trochę zaspali i zbudził ich dopiero zapach wiejskiego śniadania — chleb z sosem i plastry solonej szynki smażonej z ziemniakami.
Potem nastała pora pożegnań. Armor-of-God sam zachowywał się jak narowisty koń: tupał i parskał, aż wreszcie powiedzieli mu, żeby jechał. Wskoczył na siodło i pomknął przez Chapman Valley, machając kapeluszem i wrzeszcząc niczym durnie w noc po wyborach, tydzień temu.
Alvinowi i Peggy trudniej było się rozstać. Ona i Bajarz mieli jechać powozem Whitleya Physickera do najbliższego miasteczka, gdzie Peggy wynajmie inny, a Bajarz wróci do Hatrack i zwróci dzielnemu doktorowi jego własność. Peggy planowała zatrzymać się przez jakiś czas w Filadelfii.
— Mam nadzieję, że potrafię zwrócić serca ludzi przeciw Harrisonowi. Muszę tylko dotrzeć tam, gdzie zbiera się Kongres. On przecież zostanie prezydentem, nie cesarzem ani królem. Żeby cokolwiek uczynić, musi uzyskać zgodę Kongresu. Może jest jeszcze nadzieja.
Alvin wyczuł jednak, że nie liczy na wiele i wie, jakimi mrocznymi drogami Harrison poprowadzi kraj. On sam był równie markotny.
— Tenska-Tawa nie umiał powiedzieć, jak mam budować Kryształowe Miasto. Powtórzył tylko to, co już wiedziałem: Stwórca jest częścią tego, co stwarza.
— A więc… będziesz szukał — szepnęła Peggy. — I ja będę szukała.
Żadne z nich nie wspomniało nawet — bo oboje wiedzieli, że wiedzą — że w łonie Margaret rosło już dziecko: dziewczynka. I każde potrafiło nie gorzej od drugiego dodać dziewięć miesięcy.
— Gdzie będziesz w sierpniu przyszłego roku? — zapytał Alvin.
— Gdziekolwiek będę, dopilnuję, żebyś się o tym dowiedział.
— I gdziekolwiek będziesz, ja dopilnuję, żeby też tam być:
— Powinna mieć na imię Becca — stwierdziła Peggy.
— Myślałem, żeby ją nazwać tak jak ciebie: Małą Peggy.
Peggy uśmiechnęła się.
— A więc Becca Margaret?
Alvin też się uśmiechnął i pocałował żonę.
— Jest powiedzenie o głupcach, którzy liczą kurczęta przed wylęgiem. To jeszcze nic. My im dajemy imiona.
Pomógł jej usiąść w powozie obok Bajarza, który trzymał już lejce. Arthur Stuart przyprowadził mu konia, a kiedy Alvin usiadł w siodle, chłopiec powiedział:
— Wczoraj, kiedy wy byliście na górze, ułożyliśmy o nas piosenkę.
— Piosenkę? Posłuchajmy.
— Ułożyliśmy ją tak, jakbyś to ty śpiewał — wyjaśnił Arthur Stuart. — No chodźcie, wszyscy muszą pomóc. A na końcu ja wymyśliłem jedną zwrotkę sam. Zupełnie sam, bez niczyjej pomocy!
Alvin schylił się, podciągnął chłopca i usadził za sobą. Arthur Stuart objął go w pasie.
— Dalej! — krzyknął. — Śpiewamy!
Kiedy zaczęli, Alvin chwycił uzdę konia w zaprzęgu i jak na paradzie poprowadził drogą wzdłuż Chapman Valley.
Dotarli do głównego szlaku i Peggy skręciła w prawo, na północ. Mężczyźni pognali konie na południe. Pomachała im jeszcze z kozła, ale już się nie obejrzała. Alvin spoglądał za nią przez chwilę, przez jeden ulotny moment. Arthur Stuart krzyknął zza jego pleców:
— A teraz zaśpiewam ten kawałek, który sam wymyśliłem! Już teraz.
— No to śpiewaj — odparł Alvin.