Выбрать главу

Nikt nie sprzedawał biletów. Cień przeszedł przez budynek i znalazł się w ogrodach Skalnego Miasta.

Grzmot zakołysał gałęziami drzew i potrząsnął ogromnymi skałami. Deszcz padał nadal, ulewny, lodowaty. Było późne popołudnie, lecz na dworze panowały ciemności.

Nagle chmury przeszyła kolejna błyskawica. Cień zastanowił się przelotnie, czy to ptak gromu wraca do swych szczytów, czy jest to tylko wyładowanie atmosferyczne. A może, na pewnym poziomie, obie te rzeczy stanowią jedność?

I oczywiście tak było. W końcu przecież wszystko sprowadzało się do tego.

Gdzieś z dali dobiegł go męski głos. Jedyne słowo, jakie Cień rozpoznał, czy też zdawało mu się, że rozpoznał, brzmiało: „…Odynowi…”.

Cień pospiesznie przeciął dziedziniec Siedmiu Stanów. Po kamiennych płytach płynęła woda. Raz poślizgnął się na kamieniu. Szczyt góry otaczała gruba warstwa chmur; w mroku pośród burzy nie dostrzegał żadnych stanów.

Niczego nie słyszał. Całe to miejsce wyglądała na opuszczone.

Zawołał i wydawało mu się, że słyszy odpowiedź. Ruszył w stronę miejsca, z którego, jak sądził, dobiegała.

Nie dostrzegł nikogo, niczego. Jedynie łańcuch przegradzający wejście do jaskini.

Cień go przekroczył.

Rozejrzał się, próbując przeniknąć wzrokiem ciemność.

Przebiegł go dreszcz.

W mroku za plecami usłyszał cichy głos:

— Ani razu mnie nie zawiodłeś.

Cień nie odwrócił głowy.

— Dziwne — rzekł. — Samego siebie zawodzę bez przerwy. Za każdym razem.

— Ależ nie. Zrobiłeś to, co miałeś zrobić, i jeszcze więcej. Przyciągnąłeś uwagę wszystkich, tak że nikt nie patrzył na rękę trzymającą monetę. Nazywamy to zmyłką. A ofiara złożona z syna ma w sobie ogromną moc, aż nadto, by uruchomić lawinę. Prawdę mówiąc, jestem z ciebie dumny.

— Oszustwo — rzekł Cień. — Wszystko to było oszustwem, nieprawdą, stanowiło jedynie przygrywkę do masakry.

— Zgadza się — znów usłyszał dobiegający z cienia głos Wednesdaya. — To oszustwo. Ale też jedyna gra w mieście.

— Szukam Laury — oznajmił Cień. — I Lokiego. Gdzie są?

Odpowiedziała mu cisza. Poczuł na twarzy uderzenie deszczu. Gdzieś w pobliżu zagrzmiało. Wszedł głębiej do środka.

Loki Lie-Smith siedział na ziemi, oparty plecami o metalową klatkę. Wewnątrz pijane skrzaty krzątały się wokół destylarki. Okrywał go koc, spod którego wystawała jedynie twarz i ręce, białe i długie. Na krześle obok stała elektryczna lampa o niemal zupełnie wyczerpanych bateriach, rzucająca słabe żółte światło.

Wyglądał blado i niezdrowo.

Lecz jego oczy — w tych oczach wciąż płonął ogień. Patrzyły gniewnie na Cienia wędrującego w głąb jaskini. Gdy Cień znalazł się o kilka kroków od Lokiego, przystanął.

— Spóźniłeś się — głos tamtego zabrzmiał ochryple, jękliwie. — Cisnąłem już włócznię, poświęciłem bitwę. Zaczęło się.

— Nie gadaj — rzekł Cień.

— Nie gadam — odparł Loki. — Nieważne więc, co teraz zrobisz.

Cień zastanawiał się przez chwilę. W końcu rzekł:

— Włócznia, którą musiałeś cisnąć, by rozpocząć bitwę. Tak jak ta cała sprawa z Uppsalą. To bitwa, którą się karmicie. Mam rację?

Cisza. Słyszał oddech Lokiego, upiorny gulgot i poświsty.

— Domyśliłem się. No, mniej więcej. Nie jestem pewien, kiedy wszystko zgadłem. Może gdy wisiałem na drzewie? Może wcześniej? Zastanowiło mnie coś, co Wednesday powiedział w święta.

Loki patrzył na niego z ziemi. Milczał.

— To dwuosobowe oszustwo — ciągnął Cień. — Tak jak biskup z diamentowym naszyjnikiem i gliniarz, który go aresztuje, jak facet ze skrzypkami i ten, który chce je kupić. Dwóch mężczyzn, pozornie po przeciwnych stronach, grających w tę samą grę.

— To śmieszne — szepnął Loki.

— Czemu? Spodobało mi się to, co zrobiłeś w motelu. To było sprytne. Musiałeś się tam znaleźć, dopilnować, by wszystko potoczyło się zgodnie z planem. Zobaczyłem cię, odgadłem nawet, kim jesteś, ale nie miałem pojęcia, że mam przed sobą ich pana Worlda.

Cień podniósł głos.

— Możesz już wyjść — rzucił w głąb jaskini. — Gdziekolwiek jesteś, pokaż się.

Wiatr zawył u wejścia groty, posyłając w ich stronę chmurę wodnego pyłu. Cień zadrżał.

— Mam dosyć robienia ze mnie frajera — ciągnął. — Pokaż się. Niech cię zobaczę.

Wśród cieni z tyłu jaskini coś się zmieniło, poruszyło się, zgęstniało.

— Zdecydowanie za dużo wiesz, mój chłopcze. — To był niski znajomy głos Wednesdaya.

— A zatem cię nie zabili.

— Ależ zabili — odparł Wednesday z cienia. — W przeciwnym razie nie udałoby się. — Jego głos był słaby — nie cichy — lecz miał w sobie coś, co Cieniowi skojarzyło się ze starym radiem, niedokładnie dostrojonym na odległą stację. — Gdybym nie umarł naprawdę, nigdy byśmy ich tu nie ściągnęli — mówił Wednesday. — Kali, Morrigan, pieprzonych Albańczyków i… Zresztą widziałeś ich wszystkich. To moja śmierć ich złączyła. Byłem owieczką złożoną w ofierze.

— Nie — odparł Cień. — Raczej przynętą.

Ulotny kształt wśród cieni zakołysał się i poruszył.

— Ależ nie. To by sugerowało, że zdradziłem starych bogów, przechodząc na stronę nowych, a my zrobiliśmy zgoła coś innego.

— Właśnie — wyszeptał Loki.

— Widzę — odrzekł Cień. — Nie zdradzaliście jednej strony, zdradziliście je obie.

— Chyba rzeczywiście — przyznał Wednesday, wyraźnie zadowolony z siebie.

— Pragnęliście masakry, ofiary z krwi. Krwi bogów.

Wiatr stawał się coraz silniejszy, zawodzenie u wylotu jaskini wzmagało się, przeradzało w upiorny wrzask olbrzymiej znękanej istoty.

— A czemu nie, do diabła? Od prawie tysiąca dwustu lat tkwię uwięziony w tym cholernym kraju. Rozrzedziła mi się krew, jestem głodny.

— A wy dwaj karmicie się śmiercią — dodał Cień.

Zdawało mu się, że widzi Wednesdaya, postać utkaną z ciemności, bardziej cielesną tylko wtedy, gdy Cień odwracał wzrok. Postrzegany kątem oka Wednesday nabierał kształtów.

— Karmię się śmiercią, która jest mi poświecona — odparł Wednesday.

— Tak jak moja śmierć na drzewie.

— To było coś wyjątkowego — przyznał tamten.

— A ty? Także żywisz się śmiercią? — spytał Cień, zerkając na Lokiego.

Loki ze znużeniem pokręcił głową.

— Nie, oczywiście, że nie. Ty żywisz się chaosem.

Na to słowo Loki uśmiechnął się przelotnie, z bólem. Pomarańczowe płomienie zatańczyły w jego oczach i zamigotały niczym ognista koronka pod bladą skórą.

— Bez ciebie nic byśmy nie zdziałali — oznajmił Wednesday z kącika oka Cienia. — Byłem z tyloma kobietami…

— Potrzebowałeś syna — uzupełnił Cień.

Duch Wednesdaya skinął głową.

— Potrzebowałem ciebie, mój chłopcze. O tak. Mój własny syn. Wiedziałem, że zostałeś poczęty, lecz twoja matka wyjechała z kraju. Tak wiele czasu potrzebowaliśmy, by cię odnaleźć. A kiedy cię znaleźliśmy, siedziałeś w więzieniu. Musieliśmy sprawdzić, co w tobie tkwi. Jak pchnąć cię do działania. Kim jesteś. — Przez moment Loki uśmiechnął się z zadowoleniem. A ty miałeś żonę, do której mogłeś wrócić. Przeszkoda irytująca, lecz nie nie do pokonania.