— Nie nadawała się dla ciebie — szepnął Loki. — Lepiej ci bez niej.
— Gdyby tylko istniał inny sposób. — Wednesday westchnął.
Tym razem Cień wiedział dokładnie, co kryje się w tych słowach.
— I gdyby tylko miała dość — taktu — by pozostać martwą — wy-dyszał Loki. — Wood i Stone… to byli dobrzy ludzie… mieli pozwolić ci uciec… gdy pociąg przejedzie przez Dakotę…
— Gdzie ona jest? — wtrącił Cień.
Loki wyciągnął bladą rękę i wskazał tył jaskini.
— Poszła tamtędy — oznajmił, po czym bez ostrzeżenia runął naprzód. Jego ciało opadło na kamienne dno jaskini.
Cień ujrzał to, co dotąd skrywał koc: kałużę krwi, dziurę w plecach Lokiego, płowy płaszcz pokryty czarnymi plamami krwi.
— Co się stało? — spytał.
Loki nie odpowiedział.
Cień wątpił, by tamten zdołał jeszcze cokolwiek powiedzieć.
— Twoja żona, mój chłopcze — usłyszał odległy głos Wednesdaya. Jego postać rozmywała się, zanikała w eterze. — Lecz bitwa przywróci mu życie. I mnie także. Teraz jestem duchem, a on trupem, ale i tak wygraliśmy. Gra była oszukana.
— W oszukanej grze — odparł Cień, przypominając sobie dawne słowa — najłatwiej wygrać.
Nie usłyszał odpowiedzi. Nic nie poruszało się wśród cieni.
— Żegnaj — rzucił Cień. Po czym dodał: — Ojcze.
Jednakże w jaskini poza nim nie było już nikogo. Absolutnie nikogo.
Cień wrócił na dziedziniec Siedmiu Stanów i rozejrzał się. Słyszał jedynie łopot mokrych flag, szarpanych porywami burzy. Na chwiejnej tysiąctonowej skale nie roiło się od ludzi zbrojnych w miecze, na linowym moście nie czekali obrońcy. Był sam.
Niczego nie widział. Całe to miejsce było puste. Opuszczone pole bitwy.
Nie, nie puste. Nie do końca.
Znajdował się w Skalnym Mieście, od tysięcy lat otaczanym czcią, podziwianym. W dzisiejszych czasach miliony turystów krążących po ogrodach i pokonujących rozkołysany linowy most dają ten sam efekt, co woda obracająca milion młynków modlitewnych. W tym miejscu rzeczywistość była wyjątkowo ulotna i Cień wiedział, gdzie musi toczyć się bitwa.
Ruszył naprzód, przypominając sobie, co czuł na karuzeli; próbował poczuć to znowu…
Pamiętał, jak skręca Winnebago pod kątem prostym do wszystkiego. Próbował uchwycić to uczucie…
I wtedy, łatwo i szybko, stało się.
Zupełnie jakby przebił się przez cienką błonę, z głębokiej wody wynurzył na powietrze. Jednym krokiem opuścił turystyczną ścieżkę na zboczu góry i znalazł się…
W prawdziwym miejscu. Był Na Tyłach.
Wciąż znajdował się na szczycie góry, przynajmniej to się nie zmieniło. Ale ten szczyt był czymś znacznie większym, prawdziwą kwintesencją szczytu, sercem prawdziwego świata. W porównaniu z nim Góra Czatów pozostawiona po drugiej stronie przypominała zaledwie dekorację, papierowy model widziany w telewizorze — wizerunek, nie prawdziwą górę.
Ta natomiast była prawdziwa.
Skalne ściany tworzyły naturalny amfiteatr. Kamienne ścieżki, kręte naturalne mosty, łączyły skały plątaniną rodem z rysunków Eschera.
A niebo…
Niebo było ciemne. Rozjaśnione, podobnie jak świat, w dole ognistą zielonobiałą wstęgą światła, jaśniejszą niż słońce, przecinającą szaleńczym zygzakiem niebo od krańca do krańca, niczym białe rozdarcie w ciemnej pokrywie.
Cień uświadomił sobie, że to błyskawica, zastygła w trwającej wieki chwili. Jej światło było surowe i niemiłosierne. Pozbawiało kolorów twarze, oczy zmieniało w ciemne otwory.
Nadeszła chwila burzy.
Zmieniały się paradygmaty. Czuł to. Stary świat, świat nieskończonych przestrzeni, niewyczerpanych zasobów i przyszłości stanął naprzeciw czegoś innego — sieci energii, opinii, konfliktów.
Ludzie wierzą, pomyślał Cień. Tak już z nimi jest. Wierzą. A potem nie biorą odpowiedzialności za to, w co wierzą. Przywołują kolejne istoty i nie ufają swoim tworom. To ludzie zaludniają ciemność duchami, bogami, elektronami, opowieściami. Ludzie wyobrażają sobie i wierzą, i owa wiara, twarda, niezmienna jak skała, ma moc stwórczą.
Szczyt góry był ich areną. Cień dostrzegł to natychmiast. Zobaczył też ich samych, gotowych do boju.
Byli zbyt wielcy. Wszystko było zbyt wielkie w tym miejscu.
Widział starych bogów, bogów o skórze brązowej niczym grzyby, różowej jak kurze mięso, żółtej żółcią jesiennych liści. Niektórzy byli szaleni, inni nie. Rozpoznał ich, już ich spotkał — ich bądź im podobnych. Widział ifryty i skrzaty, olbrzymów i krasnale, kobietę z mrocznej sypialni na Rhode Island o wijących się zielonych wężach zamiast włosów. Dostrzegł Mamę-ji z karuzeli — na rękach miała krew, na twarzy uśmiech. Znał ich wszystkich.
Rozpoznał także nowych bogów.
Oto niewątpliwie baron kolejowy, w staroświeckim garniturze, z kieszonkowym zegarkiem z dewizką. Najlepsze czasy miał już wyraźnie za sobą. Jego czołem wstrząsał tik.
Oto wielcy szarzy bogowie samolotów, spadkobiercy marzeń o lotach w powietrzu.
Przybyli też bogowie samochodów: grupa potężnych poważnych bóstw. Ich skórzane rękawiczki i chromowane zęby lśniły od krwi, krwi ludzkich ofiar, składanych na skalę niespotykaną od czasów Azteków. Nawet oni wydawali się niespokojni. Światy się zmieniają.
Inni mieli twarze mgliste i fosforyzujące, połyskiwali łagodnie, jakby istnieli we własnym świetle.
Cień litował się nad nimi wszystkimi.
Nowi bogowie mieli w sobie arogancję. Wyczuł to natychmiast. Wyczuł też jednak strach.
Obawiali się, że jeśli nie dotrzymają kroku zmieniającemu się światu, nie odmienia go i nie odbudują na swe podobieństwo, ich czas wkrótce minie.
Obie strony odważnie stawiały czoło przeciwnikom. Dla każdej z nich przeciwnicy byli demonami, potworami, potępionymi.
Cień zauważył, że doszło już do pierwszych potyczek. Na skałach widział krew.
Obecnie szykowali się do głównej bitwy, prawdziwej wojny. Teraz albo nigdy, pomyślał. Jeśli pierwszy nie wykona ruchu, będzie za późno.
W Ameryce wszystko trwa wiecznie, odezwał się głos w głębi jego głowy. Lata pięćdziesiąte trwały tysiąc lat. Masz cały czas tego świata.
Cień ruszył naprzód. Nieco chwiejnym spacerowym krokiem przeszedł na środek areny.
Czuł na sobie ich spojrzenia. Spojrzenia oczu i istot nie mających oczu. Zadrżał.
Świetnie sobie radzisz, pocieszył go głos bawołu.
Jasne, pomyślał Cień. Dziś rano wróciłem z martwych. Po tym wszystko to już łatwizna.
— Wiecie — powiedział na głos spokojnym rozluźnionym tonem — to nie jest wojna. To nigdy nie miała być wojna. I jeśli ktokolwiek z was sądzi inaczej, sam siebie okłamuje. — Z obu stron dobiegły go niechętne pomruki. Nikogo nie przekonał.
— Walczymy o przetrwanie — zagrzmiał minotaur z jednej strony areny.
— Walczymy o nasze istnienie — odkrzyknęły usta kolumny lśniącego dymu z drugiej.
— To nie jest dobry kraj dla bogów — powiedział Cień. Jako otwarcie nie dorównywało to Przyjaciołom, Rodakom, Rzymianom, ale musiało wystarczyć. — Prawdopodobnie wszyscy już się o tym przekonaliście. Starzy bogowie zostają zapomniani, nowi równie szybko rodzą się, jak i odchodzą, zastąpieni kolejnymi. Żyjecie w zapomnieniu, boicie się, że wkrótce staniecie się przestarzali. A może po prostu męczy was egzystencja zależna od kaprysu ludzi?