Pomruki ucichły. Powiedział coś, z czym wszyscy się zgadzali. Teraz, gdy już go słuchali, musiał opowiedzieć im pewną historię.
— Był sobie bóg, który przybył tu z odległego kraju i którego moc i wpływy malały w miarę, jak coraz rzadziej w niego wierzono. Moc swą czerpał z ofiar i śmierci, a zwłaszcza z wojny. Poświęcano mu śmierć wojowników padłych w boju — w starym kraju były to całe bitwy. Czerpał z nich moc i siły.
Teraz jednak był stary, dorabiał na życie jako oszust, współpracując z innym bogiem ze swego panteonu, bogiem kłamstw i chaosu. Razem nabierali naiwnych, wykorzystywali ludzką głupotę.
Aż w końcu kiedyś — może pięćdziesiąt lat temu, może sto — opracowali plan stworzenia zapasów mocy, do których mogliby sięgnąć obaj. Coś, co sprawiłoby, że staliby się potężniejsi niż kiedykolwiek. A cóż nadawałoby się do tego lepiej niż pole bitewne, pełne martwych bogów? Ich gra nosiła nazwę „Stańmy po przeciwnych stronach”.
Rozumiecie?
Bitwa, na którą się stawiliście, nie ma znaczenia. Dla niego nie liczą się wygrani ani przegrani. Chodzi tylko o to, by możliwie wielu z was zginęło. Każda śmierć w bitwie dodaje mu sił, każdy z was, umierając, karmi go i odżywia. Teraz rozumiecie?
Na arenie rozległ się nowy dźwięk: trzask czegoś wielkiego, zajmującego się ogniem. Cień podążył wzrokiem za tym odgłosem i ujrzał olbrzymiego mężczyznę o ciemnej skórze barwy mahoniu i o nagiej piersi. Mężczyzna miał na głowie cylinder, w ustach cygaro. Przemawiał głosem głębokim jak grób.
— No dobrze — rzekł baron Samedi. — Ale Odyn. On umarł podczas rokowań. Ci skurwysyni go zabili. Umarł. Znam się na śmierci. Nikt mnie nie oszuka, jeśli chodzi o śmierć.
— Oczywiście — odparł Cień. — Musiał naprawdę umrzeć. Poświęcił swe fizyczne ciało, by wywołać wojnę. Po bitwie stałby się potężniejszy niż kiedykolwiek.
— Kim jesteś?! — zawołał ktoś stojący dalej.
— Jestem… Byłem… Jestem jego synem.
Jeden z nowych bogów — sądząc po jego uśmiechu i migotaniu, Cień podejrzewał, że to bóg narkotyków — odezwał się cicho:
— Ale pan World mówił…
— Pan World nigdy nie istniał. Nie było kogoś takiego. To jeszcze jeden z was, próbujący pożywić się stworzonym przez siebie chaosem.
Uwierzyli mu. Dostrzegł ból w ich oczach.
Powoli pokręcił głową.
— Wiecie — rzekł — chyba wolę być człowiekiem niż bogiem. My nie potrzebujemy, by ktokolwiek w nas wierzył. Tak czy owak żyjemy. To wszystko.
Na szczycie góry zapadła cisza, a potem z wszechogarniającym hukiem zastygła na niebie błyskawica uderzyła w wierzchołek. Arena pociemniała.
W ciemności wiele z obecnych bóstw lśniło własnym blaskiem.
Cień był ciekaw, czy zaczną się z nim spierać, atakować, próbować go zabić. Czekał na jakąkolwiek reakcję.
Nagle uświadomił sobie, że światła gasną. Bogowie opuszczali to miejsce. Najpierw pojedynczo, potem dziesiątkami, wreszcie setkami.
Pająk wielkości rottweilera podbiegł ku niemu ciężko na siedmiu nogach. Jego oczy zebrane w grona połyskiwały lekko. Cień nie cofnął się, choć zrobiło mu się niedobrze.
Gdy pająk zbliżył się dostatecznie, przemówił głosem pana Nancy’ego.
— Dobra robota. Jestem z ciebie dumny. Świetnie się spisałeś, mały.
— Dziękuję — odparł Cień.
— Musimy zabrać cię z powrotem. Zbyt długi pobyt w tym miejscu namiesza ci w głowie.
Jedna z brązowych pajęczych nóg spoczęła na ramieniu Cienia…
…i pan Nancy zakasłał na Dziedzińcu Siedmiu Stanów. Prawą rękę trzymał na ramieniu Cienia. Deszcz ustał. Lewą dłoń Nancy przyciskał do boku, jakby coś go bolało. Cień spytał, czy wszystko w porządku.
— Jestem twardy jak stal — odparł pan Nancy. — Twardszy. — Nie sprawiał wrażenia zadowolonego. Wyglądał na cierpiącego starca.
Wokół siebie Cień dostrzegł dziesiątki osób, stojących, siedzących na ziemi, na kamiennych ławkach. Niektóre sprawiały wrażenie ciężko rannych. Nagle usłyszał zbliżający się z południa łoskot na niebie. Spojrzał na pana Nancy’ego.
— Helikoptery?
Tamten skinął głową.
— Nie przejmuj się. Nie ma czym. Po prostu posprzątają ten bałagan i odlecą.
Cień wiedział, że chce zobaczyć jeden z fragmentów bałaganu, zanim i on zostanie sprzątnięty. Od siwowłosego mężczyzny, który wyglądał jak emerytowany spiker telewizyjny, pożyczył latarkę i rozpoczął poszukiwania.
Znalazł Laurę leżącą w bocznej jaskini obok dioramy przedstawiającej krasnoludki w kopalni rodem z „Królewny Śnieżki”. Kamienie pod nią lepiły się od krwi. Leżała na boku, w miejscu, gdzie musiał odrzucić ją Loki, gdy wyciągnął włócznię z nich obojga.
Jedną rękę przyciskała do piersi. Wyglądała okropnie krucho. Sprawiała wrażenie martwej, ale Cień niemal już do tego przywykł.
Przykucnął obok niej, dotknął ręką policzka, wymówił głośno jej imię. Otworzyła oczy, uniosła głowę i odwróciła ją, patrząc wprost na niego.
— Witaj, piesku — powiedziała słabym głosem.
— Cześć, Lauro. Co się tu stało?
— Nic. Zwykła rzecz. Wygrali?
— Powstrzymałem bitwę, którą próbowali wywołać.
— Mój sprytny piesek — mruknęła. — Ten człowiek, pan World, mówił, że zamierza wbić ci w oko patyk. Nie spodobał mi się.
— Nie żyje. Zabiłaś go, słonko.
Skinęła głową.
— To dobrze.
Jej powieki opadły. Ręka Cienia odnalazła zimną dłoń Laury. Ujął ją mocno. Po jakimś czasie znów otworzyła oczy.
— Czy dowiedziałeś się, jak przywrócić mi życie? — spytała.
— Chyba tak — odparł. — Znam co najmniej jeden sposób.
— To dobrze. — Ścisnęła mu dłoń lodowatą ręką. — A drugie wyjście? Co z nim?
— Drugie wyjście?
— Tak — szepnęła. — Chyba zasłużyłam sobie na nie.
— Nie chcę tego robić.
Milczała. Po prostu czekała.
— Zgoda — rzekł w końcu Cień. Uwolnił dłoń i uniósł ją do jej szyi.
— Mój mąż. — Westchnęła z dumą.
— Kocham cię, słonko — powiedział Cień.
— Kocham cię, piesku — szepnęła.
Zacisnął palce wokół złotej monety wiszącej na jej szyi. Szarpnął mocno i łańcuszek puścił. Potem Cień ujął złotą monetę pomiędzy dwa palce, dmuchnął na nią i otworzył dłoń.
Moneta zniknęła.
Jej oczy pozostały otwarte, nie poruszały się jednak.
Pochylił się i ucałował ją łagodnie w zimny policzek. Nie zareagowała, wcale zresztą tego nie oczekiwał. Potem wstał i wyszedł z jaskini, spoglądając w noc.
Burza minęła. Powietrze było rześkie, czyste, nowe.
Wiedział, że jutro będzie piękny dzień.
CZĘŚĆ CZWARTA
COŚ, CO MARTWI SKRYWAJĄ STALE PRZED ŻYWYMI
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Opowieść opisuje się najlepiej, opowiadając ją. Rozumiecie? Opisując daną historię sobie samemu bądź światu, tak naprawdę opowiada sieją od nowa. Oto prawdziwa równowaga, prawdziwy sen. Im wierniejsza mapa, tym bardziej przypomina teren. Najwierniejsza mapa sama stałaby się terenem, który przedstawia. W ten sposób stałaby się idealnie wiernie i całkowicie bezużyteczna.