Выбрать главу

Chłód stał się znośny, zamienił się w ciepło i Cień pomyślał: Umieram. Tym razem poczuł gniew, głęboką wściekłość. Podsycił w sobie ów gniew i ból i zamachnął się, zbierając siły, zmuszając do wysiłku mięśnie, które nigdy już nie miały się poruszyć.

Pchnął ręką, poczuł, jak ociera się o krawędź lodu i wysuwa nad niego. Zaczął macać w poszukiwaniu jakiegoś uchwytu. Nagle czyjaś dłoń chwyciła jego rękę i pociągnęła.

Głową uderzył o lód, jego twarz tarła o spodnią stronę kry. A potem głowa wynurzyła się i ujrzał, że wypływa przez niewielki otwór. Przez chwilę wyłącznie oddychał, pozwalając, by czarna woda z jeziora wypływała mu z nosa i ust. Gwałtownie mrugał, dostrzegając jedynie oślepiające światło dnia i rozmazane kształty. Ktoś go ciągnął, siłą wywlekał z wody, powtarzając, że zamarznie na śmierć; „więc dalej stary, odepchnij się”. Cień napiął mięśnie i otrząsnął się niczym foka wychodząca na brzeg. Drżał cały i kasłał donośnie.

Chwytał głębokie hausty powietrza, wyciągnięty na trzeszczącym lodzie. Wiedział, że lód nie wytrzyma długo, lecz ta świadomość niczego nie zmieniała. Myśli z trudem pojawiały się w głowie, słodkie, lepkie jak syrop.

— Zostaw mnie — próbował powiedzieć. — Nic mi nie będzie. — Słowa rozpływały się w ustach, wszystko zwalniało tempo.

Musi po prostu chwilę odpocząć, to wszystko. Odpocząć i już. Potem wstanie i ruszy dalej. Nie może przecież leżeć tu wiecznie.

Nagły ruch; woda chlusnęła mu na twarz. Ktoś uniósł jego głowę. Cień poczuł, że wloką go po lodzie, na plecach po śliskiej nawierzchni. Chciał zaprotestować, wyjaśnić, że musi tylko chwilkę odpocząć, może się zdrzemnąć — czy to tak wiele? — i będzie jak nowo narodzony. Niech tylko dadzą mu spokój.

Nie wierzył, że zasnął, nagle jednak znalazł się na rozległej równinie. Przed sobą ujrzał mężczyznę o głowie i ramionach bawołu, kobietę o głowie olbrzymiego kondora oraz Whiskey Jacka, stojącego pomiędzy nimi. Jack patrzył na niego ze smutkiem, potrząsając głową.

Potem odwrócił się i odszedł od Cienia. Człowiek-bawół dotrzymywał mu kroku. Kobieta-ptak gromu także odeszła. Po kilku krokach pochyliła się, odepchnęła od ziemi i poszybowała w niebo.

Cienia ogarnęło poczucie niepowetowanej straty. Chciał ich zawołać, błagać, by wrócili, by go nie porzucali, lecz wszystko traciło postać i kształt: zniknęli, równiny także. Ogarnęła go pustka.

* * *

Ból, przeszywający ból — zupełnie jakby każda komórka ciała, każdy nerw topniał, budził się i informował o swej obecności pieczeniem i kłuciem.

Czyjaś dłoń podtrzymywała mu głowę z tyłu za włosy, druga trzymała pod brodą. Otworzył oczy, spodziewając się, że trafił do szpitala.

Był bosy. Miał na sobie dżinsy, lecz od pasa w górę był nagi. W powietrzu unosiła się para. Na ścianie naprzeciwko widział lusterko do golenia, niewielką umywalkę i błękitną szczoteczkę w poplamionej pastą szklance.

Jego umysł powoli przetrawiał informacje, fragment po fragmencie.

Piekły go palce u rąk i nóg.

Zaczął jęczeć z bólu.

— Spokojnie, Mike. Spokojnie — usłyszał znajomy głos.

— Co? — spytał Cień, czy raczej spróbował spytać. — Co się dzieje? — Nawet w jego uszach zabrzmiało to dziwnie obco.

Leżał w wannie, w gorącej wodzie. Przynajmniej zdawało mu się, że jest gorąca, choć nie był pewien. Sięgała mu do szyi.

— Najgłupszą rzeczą, jaką można zrobić z człowiekiem zamarzającym na śmierć jest posadzenie go przed ogniem. Druga najgłupsza rzecz to owinąć go kocami, zwłaszcza jeśli ma na sobie zimne mokre ubranie. Koce świetnie izolują — utrzymują zimno. Trzecią najgłupszą rzeczą — to moje prywatne zdanie — jest wypompowanie jego krwi, ogrzanie jej i wstrzyknięcie z powrotem. Tak właśnie w dzisiejszych czasach postępują lekarze. Skomplikowane, kosztowne, głupie. — Głos dobiegał z góry i z tyłu.

— Najszybsza, najlepsza metoda była od setek lat stosowana przez marynarzy, gdy któryś z nich wypadł za burtę. Trzeba wsadzić delikwenta do gorącej wody. Niezbyt gorącej, po prostu gorącej. Dla twojej wiadomości, kiedy znalazłem cię na lodzie, praktycznie rzecz biorąc, byłeś martwy. Jak się teraz czujesz, Houdini?

— Boli — odparł Cień. — Wszystko mnie boli. Uratowałeś mi życie.

— Chyba rzeczywiście. Dasz radę sam utrzymać głowę nad powierzchnią?

— Może.

— Puszczę cię. Jeśli zaczniesz tonąć, znów cię wyciągnę.

Ręce zwolniły uchwyt.

Cień poczuł, że osuwa się naprzód. Wyciągnął ręce, oparł je na krawędzi wanny i odchylił się w tył. Łazienka była mała, wanna metalowa, poplamiona, poobijana.

Tuż przed nim pojawił się stary, zatroskany mężczyzna.

— Czujesz się lepiej? — spytał Hinzelmann. — Leż spokojnie, odpoczywaj. Rozgrzałem już pokój. Powiedz, kiedy będziesz gotów. Mam dla ciebie szlafrok, dżinsy wrzucę do suszarki razem z resztą rzeczy. Co ty na to, Mike?

— Nie tak się nazywam.

— Skoro tak twierdzisz. — Stara pomarszczona twarz przybrała zakłopotany wyraz.

Cień stracił poczucie czasu. Leżał w wannie, póki pieczenie nie ustało i palce u rąk i nóg nie zaczęły się poruszać bez bólu. Hinzelmann pomógł mu wstać, wypuścił ciepłą wodę. Cień przysiadł na krawędzi wanny. Starzec pomógł mu ściągnąć dżinsy.

Bez specjalnego trudu owinął się zdecydowanie za ciasnym frotowym szlafrokiem i wsparty na ramieniu starca przeszedł do pokoju. Tam opadł ciężko na starą kanapę. Był zmęczony i słaby, wyczerpany, ale żywy. Na kominku płonęły drwa. Ze ścian spoglądały sennie jelenie głowy ze zdziwionymi minami, przysypane kurzem. O miejsce walczyły z nimi duże zakonserwowane ryby.

Hinzelmann zniknął z dżinsami Cienia. W sąsiednim pomieszczeniu wypełnionym szumem suszarki zapadła krótka cisza, potem dźwięk powrócił. Starzec zjawił się z parującym kubkiem.

— Kawa — oznajmił. — Środek stymulujący. Dolałem też odrobinę sznapsa. Odrobinę. Tak właśnie postępowaliśmy w dawnych czasach. Lekarz by tego nie pochwalił.

Cień ujął kawę obiema rękami. Na kubku widniała podobizna komara i hasło: ODDAJ KREW — ODWIEDŹ WISCONSIN.

— Dzięki — rzekł.

— Od czego są przyjaciele — odparł Hinzelmann. — Któregoś dnia może ty ocalisz mi życie. Na razie nie ma za co.

Cień pociągnął łyk.

— Sądziłem, że nie żyję.

— Miałeś szczęście. Stałem na moście. Już wcześniej stwierdziłem, że dziś nadejdzie wielki dzień; w moim wieku czuje się takie sprawy. Stałem tam z zegarkiem kieszonkowym i zobaczyłem, jak wychodzisz na jezioro. Krzyczałem, wygląda jednak na to, że mnie nie usłyszałeś. Widziałem tonący samochód i to, jak pociąga cię za sobą. Sądziłem, że już cię straciliśmy. Wybiegłem na lód. Naprawdę mnie przeraziłeś. Tkwiłeś pod wodą prawie dwie minuty. A potem zobaczyłem twoją rękę przebijającą się w miejscu, gdzie zniknął wóz — zupełnie jakbym ujrzał ducha… — Urwał. — Obaj mieliśmy cholerne szczęście, że lód wytrzymał nasz ciężar, kiedy wlokłem cię do brzegu.

Cień skinął głową.

— Dobrze się spisałeś — powiedział i chochlikowatą twarz Hinzelmanna rozjaśnił promienny uśmiech.

Gdzieś w głębi domu Cień usłyszał trzaśniecie drzwi. Pociągnął łyk kawy. Teraz, gdy był już w stanie myśleć jasno, zaczął zadawać sobie pytania.

Zastanawiał się, jakim cudem starzec dwa razy niższy i trzy razy lżejszy od niego, zdołał przeciągnąć go nieprzytomnego po lodzie i wciągnąć na brzeg do samochodu. Zastanawiał się, jak Hinzelmannowi udało się wnieść go do domu i wanny.