Wiedział, że sprawia im zawód. Tyle że nie miał pojęcia, co robić.
— Nie mogę cię zabić — rzekł. — Uratowałeś mi życie. — Potrząsnął głową. Czuł się okropnie, pod każdym możliwym względem. Nie był już bohaterem ani detektywem — jedynie pieprzonym sprzedawczykiem, grożącym surowo palcem ciemności, po czym odwracającym się do niej plecami.
— Chcesz poznać pewien sekret? — spytał Hinzelmann.
— Jasne. — Cień czuł, jak ściska mu się serce. Miał już dosyć sekretów.
— Patrz.
W miejscu, gdzie stał Hinzelmann, pojawiło się dziecko, chłopiec, liczący sobie najwyżej pięć lat. Włosy miał długie, ciemnobrązowe. Był całkowicie nagi poza rzemiennym wytartym pasem wokół szyi. Przebijały go dwa miecze, jeden przez pierś, drugi wbity w ramię i wychodzący z ciała pod klatką piersiową. Z ran nieustannie spływała krew, tworząc kałuże na ziemi. Miecze wyglądały na niewiarygodnie stare.
Chłopczyk spojrzał na Cienia oczami kryjącymi w sobie wyłącznie ból.
A Cień pomyślał: Oczywiście. To świetny sposób stworzenia plemiennego boga, równie dobry jak każdy inny. Nikt nie musiał mu nic mówić; Cień po prostu wiedział.
Trzeba wziąć dziecko i wychować je w ciemności, nie pozwalając, by kogokolwiek widziało czy dotykało. Karmi się je dobrze, lepiej niż inne dzieci w wiosce, a potem, po upływie pięciu zim, w najdłuższą noc, wyciąga się przerażone dziecko z chaty, stawia w kręgu ognisk i przebija ostrzami z żelaza i brązu. Potem trzeba uwędzić drobne ciałko w dymie węgla drzewnego, wysuszyć je dokładnie, owinąć futrami i nosić ze sobą od obozu do obozu, głęboko w Czarnym Lesie, składając mu ofiary z dzieci i zwierząt, by przynosiło szczęście plemieniu. Gdy w końcu rozleci się ze starości, kruche kości umieszcza się w skrzynce i oddaje jej cześć. Aż pewnego dnia kości zaginą, zostaną zapomniane. Plemiona czczące boga-dziecko w skrzynce wymrą, a bóg, szczęście wioski, pozostanie w pamięci jedynie jako duch bądź skrzat, kobold.
Ciekawe, który z nich przybył do północnego Wisconsin sto pięćdziesiąt lat temu. W czyjej głowie żył wówczas Hinzelmann? Drwala? A może kartografa?
A potem krwawiące dziecko zniknęło, podobnie krew. Pozostał jedynie starzec o puszystych siwych włosach i chochlikowym uśmiechu. Rękawy wciąż ociekały mu wodą po kąpieli, która ocaliła życie Cienia.
— Hinzelmann? — powiedział ktoś z drzwi pokoju.
Starzec odwrócił się. Podobnie Cień.
— Przyszedłem ci powiedzieć — oznajmił Chad Mulligan wyraźnie napiętym głosem — że gruchot wpadł pod lód. Zauważyłem to po drodze. Pomyślałem, że dam ci znać, gdybyś sam nie zauważył.
W ręku trzymał wycelowany w ziemię pistolet.
— Witaj, Chad — rzekł Cień.
— Cześć, stary — odparł Chad. — Przysłali mi wiadomość, że umarłeś w więzieniu. Atak serca.
— Co ty powiesz? Wygląda na to, że ciągle gdzieś umieram.
— Zjawił się tu — wtrącił Hinzelmann. — Groził mi.
— Nie — odparł Chad Mulligan. — Nie groził. Jestem tu od dziesięciu minut, Hinzelmannie. Słyszałem wszystko, co powiedziałeś. O moim ojcu, o jeziorze. — Postąpił kilka kroków naprzód, nie podnosząc broni. — Jezu, Hinzelmannie. Nie da się przejechać przez to miasto i nie dostrzec pieprzonego jeziora. Leży pośrodku wszystkiego. I co mam teraz zrobić, do diabła?
— Musisz go aresztować. Powiedział, że mnie zabije — wtrącił Hinzelmann, przerażony starzec w zakurzonym pokoju. — Chad, cieszę się, że tu jesteś.
— Nie — odparł Chad Mulligan. — Wcale się nie cieszysz.
Hinzelmann westchnął. Pochylił się z pozorną rezygnacją i wyciągnął pogrzebacz. Jego czubek płonął jaskrawym blaskiem.
— Odłóż to, Hinzelmann. Odłóż powoli. I trzymaj ręce tak, żebym je widział. Odwróć się, stań twarzą do ściany.
Przez twarz starca przemknął wyraz absolutnego strachu. Cień pożałowałby go, przypomniał sobie jednak zamarznięte łzy na policzkach Alison McGovern. Hinzelmann nie poruszył się. Nie odłożył pogrzebacza. Nie odwrócił się twarzą do ściany. Cień już miał sięgnąć ku niemu, spróbować odebrać mu rozpalony pogrzebacz, gdy starzec cisnął nim w Mulligana.
Rzut był słaby i niezbyt celny — jakby Hinzelmann uczynił to bez przekonania. Już rzucając, pospieszył w stronę drzwi.
Pogrzebacz odbił się od lewej ręki Mulligana.
Odgłos wystrzału w ciasnym pokoju starca zabrzmiał ogłuszająco.
Jeden strzał w głowę. I nic więcej.
— Lepiej się ubierz — rzucił Mulligan martwym tępym głosem.
Cień skinął głową. Przeszedł do sąsiedniego pomieszczenia, otworzył drzwi suszarki i wyciągnął ubranie. Dżinsy były wciąż wilgotne, włożył je jednak. Kiedy wrócił do pokoju, ubrany — poza płaszczem tkwiącym gdzieś głęboko w zamarzającym mule jeziora i butami, których nie zdołał znaleźć — Mulligan wyciągnął już z kominka kilka płonących szczap.
— Kiepski to dzień, gdy gliniarz musi uciec się do podpalenia, by zatrzeć ślady morderstwa — mruknął Mulligan i spojrzał na Cienia. — Będziesz potrzebował butów — dodał.
— Nie wiem, gdzie je schował — odparł Cień.
— Cholera. Przykro mi, Hinzelmann. — Mulligan podniósł starca za kołnierz i sprzączkę paska, rozhuśtał i rzucił twarzą w ogień. Białe włosy stanęły w płomieniach. Pokój wypełnił swąd palonego ciała.
— To nie było morderstwo, tylko samoobrona — przypomniał Cień.
— Wiem, co zrobiłem — odparł stanowczo Mulligan i zajął się rozrzuconymi po pokoju dymiącymi szczapami. Jedną z nich wsunął pod kanapę, wziął stary numer „Nowin z Lakeside”, podarł i rzucił zgniecione kartki na płonący kawałek drewna. Papier zbrązowiał i stanął w ogniu. — Na zewnątrz — polecił Chad Mulligan.
Po drodze otworzył okna i zwolnił zatrzask przednich drzwi, tak by zamknęły się za nimi.
Cień podążył za policjantem do radiowozu. Mulligan otworzył przed nim drzwi. Cień wsiadł do środka i wytarł stopy o dywanik. Potem włożył niemal zupełnie suche skarpety.
— Kupimy ci buty u Henningsa — powiedział policjant.
— Ile słyszałeś? — spytał Cień.
— Dostatecznie dużo — odparł Mulligan. — Za dużo — dodał.
W milczeniu jechali do sklepu. Gdy tam dotarli, szef policji spytał:
— Jaki nosisz rozmiar?
Cień mu powiedział.
Mulligan zniknął w sklepie i powrócił z parą grubych wełnianych skarpet i skórzanych roboczych butów.
— Tylko to mieli w twoim rozmiarze. Chyba że wolisz kalosze. Uznałem, że pewnie nie.
Cień włożył skarpety i buty. Pasowały.
— Dzięki — rzekł.
— Masz wóz? — spytał Mulligan.
— Zaparkowany na drodze do jeziora. Obok mostu.
Mulligan uruchomił silnik i wyjechał z parkingu.
— Co się stało z Audrey? — spytał Cień.
— W dzień po tym, jak cię zabrali, oznajmiła, że lubi mnie jako przyjaciela, ale nigdy by nam nie wyszło, bo jesteśmy rodziną, i wróciła do Eagle Point. Złamała mi pieprzone serce.
— Logiczne — mruknął Cień. — To nic osobistego. Po prostu Hinzelmann już jej nie potrzebował.
Minęli dom Hinzelmanna. Z komina unosił się gęsty pióropusz białego dymu.
— Zjawiła się tu tylko dlatego, że jej potrzebował. Pomogła mu się mnie pozbyć. Przyciągałem uwagę, której nie chciał.
— Sądziłem, że mnie polubiła.
Zatrzymali się obok wynajętego samochodu.