Natalie prychnęła.
— Coś, o czym powinnam wiedzieć?
— Może. Ale to nie to, co myślisz. To był pocałunek na odpieprz.
— Mówiłaś mu, żeby się odpieprzył?
— Nie. Mówiłam wszystkim innym, że mogą się od nas odpieprzyć. Chyba trzeba to było zobaczyć, żeby zrozumieć.
Natalie maszerowała chodnikiem, stukając obcasami. Sam dreptała obok niej.
— Mój samochód należy do niego — dodała.
— Ten fioletowy potwór, który trzymasz u siostry?
— Tak.
— Co się z nim stało? Czemu nie chce odebrać wozu?
— Nie wiem. Może siedzi w więzieniu. Może nie żyje.
— Nie żyje?
— Chyba tak. — Sam zawahała się. — Kilka tygodni temu byłam pewna, że umarł. Telepatia czy coś takiego. Zupełnie jakbym wiedziała. Ale potem zaczęłam myśleć, że może jednak żyje. Sama nie wiem. Chyba nie jestem zbyt dobrą telepatką.
— Na jak długo zamierzasz zatrzymać jego wóz?
— Póki ktoś się po niego nie zgłosi. Myślę, że tego by chciał.
Natalie zerknęła na Sam, odwróciła wzrok i popatrzyła ponownie.
— Skąd je wzięłaś? — spytała.
— Co?
— Kwiaty. Te, które trzymasz, Sam. Skąd je wzięłaś? Miałaś je już, gdy wychodziłyśmy z Kafejki?
— Nie zauważyłam. — Sam spuściła wzrok i uśmiechnęła się szeroko. — Jesteś taka słodka. Powinnam była podziękować, kiedy mi je wręczyłaś. Są śliczne. Strasznie dziękuję, ale czy czerwone nie byłyby odpowiedniejsze?
W rękach trzymała róże, ich łodyżki były owinięte papierem. Sześć róż, białych.
— Ja ci ich nie dałam. — Natalie zacisnęła usta.
Żadna z nich nie odezwała się już ani słowem, póki nie dotarły do kina.
Gdy tego wieczoru wróciła do domu, Sam wstawiła róże do zaimprowizowanego flakonu. Później odlała je w brązie i zachowała dla siebie opowieść o tym, skąd je wzięła, choć pewnego wieczoru, po pijaku, opowiedziała historię widmowych róż Caroline, następczyni Natalie. Caroline zgodziła się, że to naprawdę niesamowita, odlotowa historia, i w głębi duszy nie uwierzyła w ani jedno słowo, więc wszystko było w porządku.
Cień zaparkował obok budki telefonicznej. Zadzwonił na informacje, podano mu numer.
„Nie”, usłyszał. „Nie ma jej. Prawdopodobnie wciąż jeszcze jest w Kafejce”.
Po drodze do Kafejki zatrzymał się i kupił kwiaty.
Znalazł kawiarnię, przeszedł przez jezdnię, stanął w drzwiach antykwariatu i czekał.
Lokal zamykano o ósmej. Dziesięć po ósmej Cień ujrzał Sam Czarną Wronę wychodzącą z Kafejki w towarzystwie drobniejszej kobiety, której splecione w warkoczyki włosy miały niezwykły odcień czerwieni. Dziewczyny mocno trzymały się za ręce, jak gdyby sam ten gest mógł odgrodzić je od świata. Rozmawiały — czy raczej Sam mówiła, podczas gdy jej przyjaciółka słuchała. Cień zastanawiał się, o czym mówi dziewczyna. Cały czas się uśmiechała.
Kobiety przeszły przez ulicę, mijając miejsce, w którym czekał. Dziewczyna z warkoczykami przeszła krok od niego. Mógł wyciągnąć rękę i dotknąć jej, a jednak go nie dostrzegły.
Patrzył, jak odchodzą ulicą, i poczuł nagłe ukłucie, jakby ktoś trącił w jego sercu strunę.
To był naprawdę niezły pocałunek, lecz Sam nigdy nie spojrzała na niego tak, jak patrzyła na dziewczynę z warkoczykami. I nigdy nie spojrzy.
— Och, do diabła. Przynajmniej zawsze będziemy mieli Peru — mruknął pod nosem, gdy oddalała się od niego. — I El Paso. To też na zawsze nam zostanie.
Potem pobiegł za nią, wsunął kwiaty w ręce Sam i odbiegł, by nie mogła ich oddać.
Wdrapał się na wzgórze, z powrotem do samochodu i podążył za drogowskazami do Chicago. Cały czas jechał z dozwoloną maksymalną szybkością.
Miał do zrobienia jeszcze tylko jedną rzecz.
I wcale mu się nie spieszyło.
Noc spędził w Motelu 6. Gdy rano wstał, zorientował się, że ubranie wciąż pachnie mułem z dna jeziora, ale i tak je włożył. Uznał, że już wkrótce nie będzie go potrzebował.
Zapłacił rachunek i podjechał pod znajomą kamienicę. Znalazł ją bez trudu. Była mniejsza, niż ją zapamiętał.
Spokojnie wszedł po schodach — nie szybko, to oznaczałoby, że spieszy mu się do własnej śmierci, i nie wolno, bo to sugerowałoby lęk. Ktoś tu posprzątał, czarne worki ze śmieciami zniknęły. Powietrze pachniało chlorem i środkami czyszczącymi, nie gnijącymi warzywami.
Czerwone drzwi na szczycie schodów stały otworem, wokół wisiała woń starych posiłków. Cień zawahał się i nacisnął dzwonek.
— Idę! — usłyszał kobiecy głos. Z kuchni wynurzyła się drobna jak krasnoludek i oślepiająco jasnowłosa Zoria Utriennaja. Ruszyła ku niemu, wycierając ręce w fartuch. Cień uświadomił sobie, że kobieta wygląda jakoś inaczej, sprawia wrażenie szczęśliwej; policzki miała uróżowione, jej stare oczy lśniły. Na jego widok szeroko otworzyła usta. — Cień! — wykrzyknęła. — Wróciłeś do nas? — Pospieszyła ku niemu, wyciągając ręce. Schylił się i objął ją, a ona ucałowała go w policzek. — Jak dobrze cię widzieć! — dodała. — A teraz musisz odejść.
Cień przestąpił próg mieszkania. Wszystkie drzwi (oprócz, co go nie zdziwiło, drzwi Zorii Połunocznej) stały otworem. Wszystkie okna także były pootwierane. W korytarzu czuł lekki wietrzyk.
— Wiosenne porządki — domyślił się.
— Spodziewamy się gościa — odparła Zoria Utriennaja. — Teraz musisz już iść, ale najpierw napijesz się kawy?
— Przyszedłem do Czernoboga — oznajmił Cień. — Już czas.
Zoria Utriennaja gwałtownie pokręciła głową.
— Nie, nie — zaprotestowała. — Nie chcesz się z nim widzieć. To niedobry pomysł.
— Wiem — odparł Cień. — Ale nauczyłem się czegoś o bogach. Jeśli zawrze się z nimi układ, należy go dotrzymać. Oni mogą łamać wszelkie reguły, my nie. Nawet gdybym próbował stąd wyjść, moje stopy przyniosłyby mnie tu z powrotem.
Zoria wysunęła dolną wargę.
— Prawda. Ale dzisiaj idź. Wróć jutro. Już go nie będzie.
— Kto to? — usłyszał kobiecy głos w głębi korytarza. — Zorio Utriennaja, z kim rozmawiasz? Wiesz, że sama nie dam rady obrócić materaca.
Cień ruszył w głąb korytarza.
— Dzień dobry, Zorio Wieczemaja. Może ja pomogę?
Kobieta w pokoju pisnęła zaskoczona i upuściła róg materaca.
Całą sypialnię pokrywała gruba warstwa kurzu — każdą powierzchnię, drewno i szkło. Jego drobinki wirowały i tańczyły w promieniach światła wpadających przez otwarte okno. Od czasu do czasu unosił je mocniejszy powiew. Pożółkłe firanki łopotały leniwie.
Cień pamiętał ten pokój. Tu właśnie nocował Wednesday. W pokoju Bieleboga.
Zoria Wieczemaja spojrzała na niego niepewnie.
— Materac — oznajmiła. — Trzeba go obrócić.
— Nie ma sprawy. — Cień chwycił materac, podniósł go z łatwością i odwrócił.
Łóżko było stare, drewniane. Wypchany pierzem materac ważył tyle, co dorosły człowiek. Kiedy opadł, w powietrze wzbiła się chmura kurzu.
— Po co przyszedłeś? — spytała Zoria Wieczemaja, bynajmniej nie przyjaznym tonem.
— Przyszedłem — odparł Cień — ponieważ w grudniu pewien młody człowiek grał w warcaby ze starym bogiem i przegrał.