Выбрать главу

Stara kobieta o upiętych w ciasny kok siwych włosach ściągnęła wargi.

— Wróć jutro — poleciła.

— Nie mogę — odparł z prostotą.

— To twój pogrzeb. A teraz idź, usiądź. Zoria Utriennaja przyniesie ci kawę. Czernobog wkrótce wróci.

Cień przeszedł do salonu, który wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętał, choć okno było otwarte. Szary kot spał na poręczy kanapy. Gdy Cień wszedł do środka, kot otworzył jedno oko, po czym znudzony znów zasnął.

Tu właśnie grał w warcaby z Czernobogiem; tu postawił własne życie, by namówić starca do udziału w ostatnim przeklętym oszustwie Wednesdaya. Przez otwarte okno wpadało świeże powietrze, przeganiając zaduch.

W salonie zjawiła się Zoria Utriennaja, dźwigająca czerwoną drewnianą tacę z małą emaliowaną filiżanką pełną czarnej parującej kawy i talerzykiem niewielkich czekoladowych ciasteczek. Ustawiła ją przed nim na stole.

— Widziałem się jeszcze raz z Zoria Połunoczną — powiedział Cień. — Przybyła do mnie pod światem. Dała mi księżyc, by oświetlał drogę. I coś ode mnie wzięła, ale nie pamiętam co.

— Ona cię lubi — oznajmiła Zoria Utriennaja. — Tak wiele śni. Strzeże nas wszystkich. Jest bardzo odważna.

— Gdzie się podziewa Czernobog?

— Twierdzi, że wiosenne porządki go irytują. Wychodzi po gazetę, siedzi w parku, kupuje papierosy. Może w ogóle dziś nie wróci. Nie musisz czekać. Idź i przyjdź jutro.

— Zaczekam — odparł Cień.

Żadna magia nie zmuszała go do tego. Doskonale o tym wiedział. Sprawiał to on sam. Była to ostatnia rzecz, która musiała się wydarzyć, i jeśli istotnie stanie się ostatnią w jego życiu, cóż, przybył tu z własnej woli. Koniec z obowiązkami, tajemnicami, duchami.

Pociągnął łyk gorącej kawy, czarnej i słodkiej, dokładnie takiej, jaką pamiętał.

Nagle usłyszał dobiegający z korytarza męski głos. Wyprostował się. Z radością stwierdził, że nie drży mu ręka. Drzwi się otwarły.

— Cień?

— Cześć — odparł Cień. Nie wstawał.

Czernobog przekroczył próg. W ręku trzymał złożony numer „Chicago Sun-Times”; odłożył go na stolik. Przez chwilę patrzył na Cienia, po czym z wahaniem wyciągnął rękę. Uścisnęli sobie dłonie.

— Przybyłem — oznajmił Cień. — Nasza umowa. Ty dotrzymałeś warunków. Kolej na mnie.

Czernobog skinął głową i uniósł brwi. Słońce połyskiwało w siwych włosach i wąsach, sprawiając, że wydawały się niemal złociste.

— To… — Zmarszczył czoło. — To nie… — Urwał. — Może powinieneś odejść. To niedobry moment.

— Zaczekam — odrzekł Cień. — Jestem gotów.

Czernobog westchnął.

— Bardzo głupi z ciebie chłopiec. Wiesz o tym?

— Chyba wiem.

— Głupi chłopiec. Tam na szczycie zrobiłeś coś bardzo dobrego.

— Tylko to, co musiałem.

— Możliwe.

Czernobog podszedł do starego drewnianego kredensu, schylił się i wyciągnął spod niego walizeczkę. Otworzył zatrzaski, które odskoczyły z donośnym trzaskiem. Uniósł wieko. Wyjął ze środka młot i zamachnął się na próbę. Młot przypominał zmniejszoną kopię młota kowalskiego. Drewniany trzonek pokrywały ciemne plamy.

Potem wstał.

— Jestem ci tyle winien. Więcej, niż przypuszczasz. Dzięki tobie wszystko się zmieniło. Nadeszła wiosna. Prawdziwa wiosna.

— Wiem, co zrobiłem — odparł Cień. — Nie miałem wielkiego wyboru.

Czernobog kiwnął głową. Jego oczy miały wyraz, jakiego Cień nigdy wcześniej nie widział.

— Opowiadałem ci kiedyś o moim bracie?

— O Bielebogu? — Cień przeszedł na środek oproszonego popiołem dywanu. Ukląkł. — Mówiłeś, że bardzo dawno go nie widziałeś.

— Tak — odparł starzec, unosząc młot. — To była długa zima. Bardzo długa. Ale teraz dobiega końca. — Powoli pokręcił głową, jakby coś sobie przypominał, i rzekł: — Zamknij oczy.

Cień zamknął oczy i uniósł głowę. Czekał.

Młot był zimny, lodowato zimny. Musnął jego czoło delikatnie jak pocałunek.

— Buch! Proszę — rzucił Czernobog. — Załatwione.

Jego twarz rozjaśnił niezwykły uśmiech: wesoły promienny uśmiech, pogodny jak słońce w letni dzień. Starzec wrócił do walizeczki, schował młot, zamknął wieko i wepchnął wszystko pod kredens.

— Czernobog? — spytał Cień. — Ty jesteś Czernobog?

— Tak. Dzisiaj jeszcze tak — odparł starzec. — Jutro będzie już tylko Bielebog, ale dziś to wciąż Czernobog.

— A zatem czemu? Czemu mnie nie zabiłeś, skoro miałeś szansę?

Stary człowiek wyjął z kieszeni papierosa bez filtra. Z kominka wziął wielkie pudełko zapałek i zapalił papierosa. Na chwilę pogrążył się w myślach.

— Ponieważ — odparł w końcu — istnieje coś takiego jak krew. Ale istnieje też wdzięczność. A to była naprawdę długa zima.

Cień wstał. Szybkim gestem otrzepał zakurzone kolana dżinsów.

— Dzięki — rzekł.

— Bardzo proszę — odparł starzec. — Następnym razem, kiedy zachce ci się zagrać w warcaby, wiesz, gdzie mnie znaleźć. Tym razem gram białymi.

— Dziękuję. Może nawet przyjdę — mruknął Cień. — Ale nieprędko.

Spojrzał wprost w wesołe oczy rozmówcy, zastanawiając się, czy zawsze miały tak intensywnie błękitną barwę. Uścisnęli sobie dłonie. Żaden z nich nie odezwał się więcej.

W drodze do wyjścia Cień ucałował policzek Zorii Utriennej i dłoń Zorii Wieczernej. Potem zbiegł po schodach, przeskakując stopnie.

POST SCRIPTUM

Reykjavik, stolica Islandii, to dziwne miasto, nawet dla tych, którzy oglądali już wiele dziwnych miast. Można go nazwać miastem wulkanicznym — ogrzewające domy ciepło pochodzi z głębin ziemi.

Rzecz jasna przyjeżdżają tu turyści, ale nie tak wielu, jak można by oczekiwać, nawet na początku czerwca. Słońce świeci wówczas jasno, tak jak świeciło od tygodni; nad ranem na parę godzin przygasa i pomiędzy drugą i trzecią znów wstaje wśród mgły, zaczynając kolejny dzień.

Tego ranka wysoki turysta zwiedził pieszo większą część Reykjaviku, słuchając toczonych wokół rozmów w języku, który przez ostatni tysiąc lat niemal się nie zmienił. Miejscowi potrafili czytać starożytne sagi z równą łatwością, jak zwykłe gazety. Tutejsze poczucie ciągłości historii przerażało go, a jednocześnie dodawało rozpaczliwej otuchy. Był bardzo zmęczony: niekończący się dzień sprawił, że praktycznie nie spał i całą beznocną noc przesiedział w pokoju hotelowym, czytając na zmianę przewodnik i „Czarny dom”, powieść, kupioną niedawno na lotnisku, choć nie potrafiłby już powiedzieć, na którym. Czasami wyglądał przez okno.

W końcu zegar i słońce zgodnie ogłosiły nadejście ranka.

W jednym z wielu sklepików Cień kupił tabliczkę czekolady i ruszył naprzód, bez celu. Od czasu do czasu coś przypominało mu o wulkanicznej naturze Islandii: skręcał za róg i przez moment czuł w powietrzu woń siarki. Nie przywodziła mu jednak na myśl Hadesu, lecz zgniłe jaja.

Wiele kobiet, które mijał na ulicach, było bardzo pięknych: szczupłych i bladych, takich, za jakimi przepadał Wednesday. Cień zastanawiał się, co mogło pociągać Wednesdaya w jego matce, pięknej, ale zupełnie do nich niepodobnej.

On sam uśmiechał się do ładnych kobiet, bo czuł się przy nich przyjemnie męsko. Uśmiechał się też do innych — w końcu świetnie się bawił.

Nie był pewien, kiedy się zorientował, że ktoś go obserwuje. W trakcie spacerów po Reykjaviku poczuł nagle, że śledzą go czyjeś oczy. Od czasu do czasu obracał się gwałtownie, próbując dostrzec swojego prześladowcę, patrzył też w szyby wystaw, na odbicie ulic. Nie ujrzał jednak nikogo niezwykłego, nikogo, kto zwracałby na niego uwagę.