Выбрать главу

Wszedł do niewielkiej restauracji, gdzie zjadł wędzonego maskonura, maliny, arktycznego pstrąga i gotowane ziemniaki. Popił wszystko coca-colą, smakującą słodziej i ciężej niż ta w Stanach.

Gdy kelner przyniósł rachunek, spytał:

— Przepraszam, pan jest Amerykaninem?

— Tak.

— A zatem szczęśliwego Czwartego Lipca! — Kelner sprawiał wrażenie zadowolonego z siebie.

Cień nie zdawał sobie wcześniej sprawy z tego, że jest już czwarty. Dzień Niepodległości. O tak, podobała mu się idea niepodległości. Zostawił na stole pieniądze wraz z napiwkiem i wyszedł na zewnątrz. Znad Atlantyku wiał chłodny wietrzyk. Cień zapiął płaszcz.

Usiadł na trawiastym zboczu wzgórza, spoglądając na otaczające go miasto. Pewnego dnia będę musiał wrócić do domu, pomyślał, a wcześniej stworzyć dom, do którego mógłbym wracać. Zastanawiał się, czy dom to coś, w co po jakimś czasie zamienia się dane miejsce, czy też coś, co znajdujemy w końcu, gdy dostatecznie długo do niego dążymy.

Na zboczu pojawił się starszy mężczyzna. Maszerował ku niemu. Miał na sobie ciemnoszary płaszcz, postrzępiony u dołu, jakby oglądał wiele podróży, a także szerokoskrzydły niebieski kapelusz z piórkiem mewy wetkniętym za wstążkę pod zawadiackim kątem. Wygląda jak starzejący się hipis, pomyślał Cień. Albo od dawna emerytowany kowboj. Mężczyzna był niewiarygodnie wysoki.

Przykucnął obok Cienia na wzgórzu i pozdrowił go krótkim skinieniem głowy. Jedno oko przesłaniała mu czarna opaska, jak u pirata, szczękę porastała nastroszona bródka. Cień zastanowił się przelotnie, czy tamten zaraz poprosi o papierosa.

— Hvernig gengur? Manst pu eftir mer? — odezwał się starszy mężczyzna.

— Przepraszam — odparł Cień. — Nie mówię po islandzku. — A potem dodał z wahaniem, cytując zdanie, którego nauczył się z rozmówek w świetle wczesnego poranka: — Eg yala bara ensku. Mówię tylko po angielsku. — I dodał: — Amerykanin.

Starszy człowiek powoli skinął głową.

— Moi ludzie dawno temu popłynęli stąd do Ameryki. Dotarli tam i wrócili na Islandię. Mówili, że to dobre miejsce dla ludzi, ale złe dla bogów. A bez bogów czuli się zbyt… samotni. Mówił płynnie po angielsku, lecz przerwy i rytm zdań brzmiały osobliwie.

Cień przyjrzał mu się. Z bliska mężczyzna wydawał się starszy niż to w ogóle możliwe. Jego skórę pokrywały zmarszczki i szczeliny, niczym pęknięcia w granicie.

— Ja cię znam, chłopcze — oznajmił starzec.

— Tak?

— Ty i ja podążaliśmy tą samą ścieżką. Ja także dziewięć dni wisiałem na drzewie — ofiara z samego siebie. Jestem władcą Asów, bogiem szubienic.

— Jesteś Odynem — powiedział Cień.

Mężczyzna przytaknął z namysłem, jakby ważył w myślach to imię.

— Różnie mnie nazywają, ale owszem, jestem Odynem, synem Bora.

— Widziałem twoją śmierć — rzekł Cień. — Czuwałem nad twym ciałem. Próbowałeś tak wiele zniszczyć po to, by zyskać moc. Tak wiele byłeś gotów poświęcić dla siebie. Ty to zrobiłeś.

— Nie.

— Zrobił to Wednesday. Był tobą.

— On był mną, owszem. Ale ja nie jestem nim. — Mężczyzna podrapał się po nosie. Piórko mewy zadrżało. — Wrócisz? — spytał Władca Szubienic. — Do Ameryki?

— Nie mam do czego wracać. — Mówiąc to, Cień zorientował się, że kłamie.

— Sporo tam na ciebie czeka — powiedział starzec. — Ale poczeka, nie ucieknie.

Obok nich przeleciał biały motyl, trzepocząc skrzydełkami. Cień milczał. Miał dosyć bogów i ich tajemnic, dosyć na kilka żywotów. Postanowił, że wsiądzie do autobusu na lotnisko, zmieni rezerwację i poleci dokądś, gdzie nigdy jeszcze nie był. Cały czas będzie w ruchu.

— Hej — rzekł głośno — mam coś dla ciebie. — Sięgnął do kieszeni, ukrywając w dłoni drobny przedmiot. — Wyciągnij rękę — polecił.

Odyn spojrzał na niego z dziwnym wyrazem twarzy, po czym wzruszył ramionami i wyciągnął prawą rękę dłonią do dołu. Cień chwycił ją i obrócił.

Otworzył własne ręce, pokazując je kolejno, demonstrując, że są puste. Potem wepchnął szklane oko w skórzastą dłoń starca i zostawił je tam.

— Jak to zrobiłeś?

— Czary — odparł Cień.

Starzec zaśmiał się radośnie i klasnął. Obejrzał oko, trzymając je między kciukiem i palcem wskazującym, skinął głową, jakby wiedział dokładnie, czym jest, i ukrył w skórzanej sakiewce wiszącej u pasa.

— Takk kaerlega. Zaopiekuję się tym.

— Bardzo proszę. — Cień wstał, otrzepując spodnie z trawy.

— Jeszcze raz. — Pan Asgardu wyniośle skinął głową. Jego głos brzmiał głęboko, rozkazująco.

— Ech, wy — westchnął Cień — nigdy nie macie dosyć. Tej sztuczki nauczyłem się od kogoś, kto już nie żyje.

Sięgnął w pustkę i wyjął z powietrza złotą monetę. To była zupełnie zwyczajna złota moneta, nie potrafiła przywracać życia umarłym ani leczyć chorych, ale istniała naprawdę.

— I to już wszystko — oznajmił, pokazując ją pomiędzy palcami. — Nie napisała nic więcej.

Jednym pstryknięciem wyrzucił monetę w powietrze. Zawirowała w górze, połyskując w blasku słońca, i zawisła tak na tle letniego nieba, jakby nigdy nie miała spaść. Może istotnie nie spadła. Cień nie czekał, by się przekonać. Odszedł, nie oglądając się za siebie.

PODZIĘKOWANIE

To była długa książka i długa podróż, i muszę podziękować za nią wielu ludziom.

Pani Hawley użyczyła mi swojego domu na Florydzie, w zamian miałem tylko płoszyć sępy. Wypożyczyła mi także swój irlandzki dom, w którym kończyłem książkę, i ostrzegła, bym nie płoszył duchów. Dziękuję jej i panu Hawleyowi za ich przyjaźń i szczodrość. Jonathan i Jane zostawili mi swój dom i łoże, a ja musiałem tylko od czasu do czasu wyłowić z basenu dla jaszczurek dziwaczne florydzkie zwierzę. Jestem im wszystkim bardzo wdzięczny.

Dań Johnson, lekarz medycyny, udzielał mi wszystkich niezbędnych informacji medycznych, wskazywał niezamierzone anglicyzmy (wszyscy inni też to robili), odpowiadał na najdziwniejsze pytania i pewnego lipcowego dnia urządził mi nawet wycieczkę po północnym Wisconsin małym samolotem. Oprócz kierowania moim życiem, gdy ja pisałem książkę, moja asystentka, bajeczna Lorraine Garland, niezwykle fachowo odnajdywała mi liczbę mieszkańców kolejnych małych amerykańskich miasteczek. Wciąż nie jestem pewny, jak jej się to udało. (Należy do zespołu zwanego The Flash Girls; zróbcie jej przyjemność i kupcie ich nową płytę Play Each Morning, Wild Queen). Terry Pratchett pomógł mi rozwiązać problem fabularny w pociągu do Gothenburga. Eric Edelman odpowiadał na pytania dyplomatyczne. Anna Sunshine Ison zdobyła całe mnóstwo informacji na temat obozów internowania dla Japończyków na zachodnim wybrzeżu; informacje te poczekają na następną książkę, bo do tej jakoś nie pasowały. Najlepszy cytat z dialogów w epilogu pochodzi od Gene’a Wolfe’a, dziękuję mu za to. Sierżant Kathy Ertz odpowiadała cierpliwie na nawet najdziwniejsze pytania dotyczące procedur policyjnych, a zastępca szeryfa Marshall Multhauf zabrał mnie na przejażdżkę. Pete Clark z wyrozumiałością i rozbawieniem odpowiadał na wyjątkowo osobiste pytania, Dale Robertson udzielał konsultacji z zakresu hydrologii. Byłem wdzięczny za komentarze doktora Jima Millera, dotyczące ludzi, języka i ryb, a także za pomoc lingwistyczną Margret Rodas. Jamy Ian Swiss dopilnował, by sztuczki z monetami pozostały prawdziwą magią. Wszelkie błędy pojawiające się w książce pochodzą ode mnie, nie od nich.