Выбрать главу

Autobus trząsł się cały podczas jazdy.

Wokół nich zawodził wiatr. Wycieraczki poruszały się ciężko tam i z powrotem na szybie, rozmazując obraz miasta, zmieniając go w plamy żółci i neonowej czerwieni. Było wczesne popołudnie, zza szyby jednak wydawało się, że zapadła noc.

— Niech to szlag — rzekł mężczyzna siedzący za Cieniem, przecierając zaparowane okno i przyglądając się mokrej postaci spieszącej chodnikiem. — Widzę tu cipki.

Cień przełknął ślinę. Nagle przyszło mu do głowy, że jeszcze się nie rozpłakał — w ogóle niczego nie czuł. Ani łez, ani żalu. Niczego.

Przypomniał sobie o znajomym gościu, Johnniem Larchu. Mieszkał z nim w jednej celi. Johnnie opowiedział Cieniowi, jak kiedyś wyszedł po pięciu latach za kratami z setką dolarów w kieszeni i biletem do Seattle, gdzie mieszkała jego siostra.

Johnnie Larch dotarł na lotnisko, wręczył kobiecie za ladą bilet, a ona poprosiła o pokazanie prawa jazdy.

Zrobił to. Ważność prawa wygasła parę lat wcześniej. Kobieta oznajmiła, że nie jest to ważny dokument. Odparł, że może nie jako prawo jazdy, ale pozostaje dokumentem, a zresztą kim innym niby jest, jeśli nie gościem ze zdjęcia, do diabła.

Poprosiła, by zniżył ton głosu.

Odparł, żeby dała mu pieprzoną kartę pokładową, bo pożałuje. Powinna potraktować go z szacunkiem. W więzieniu nie pozwala się innym na okazywanie braku szacunku.

Wtedy kobieta nacisnęła przycisk. Kilka chwil później zjawili się ludzie z ochrony, próbując przekonać Johnniego Larcha, by spokojnie opuścił lotnisko. On jednak nie chciał i doszło do utarczki.

W rezultacie Johnnie Larch nie dotarł do Chicago. Następnych kilka dni spędził w miejskich barach, a gdy wydał już sto dolarów, napadł na stację benzynową z plastikowym pistoletem-zabawką, żeby zdobyć pieniądze na dalsze picie. W końcu został aresztowany za sikanie na ulicy. Wkrótce znów trafił za kraty, odsiadując resztę wyroku plus niewielki dodatek za napad na stację.

A morał całej tej historii, według Johnniego Larcha, brzmiał: nie należy wkurzać ludzi pracujących na lotnisku.

— Jesteś pewien, że nie chodzi raczej o to, iż „zachowanie sprawdzające się w niezwykłym otoczeniu, takim jak więzienie, nie sprawdza się, a nawet więcej, może szkodzić, gdy znajdziemy się poza podobnym środowiskiem”? — spytał Cień, gdy Johnnie Larch opowiedział mu swoją historię.

— Nie. Słuchaj mnie. Słuchaj tego, co mówię, stary — odparł Johnnie Larch. — Nie wkurzaj suk z lotniska.

Cień uśmiechnął się lekko na to wspomnienie. Jego własne prawo jazdy będzie ważne jeszcze przez kilkanaście miesięcy.

— Dworzec autobusowy! Wszyscy wysiadać!

Budynek cuchnął moczem i spleśniałym piwem. Cień wgramolił się do taksówki i kazał kierowcy zawieźć się na lotnisko. Powiedział, że dorzuci pięć dolarów napiwku, jeśli tamten będzie milczał. Po dwudziestu minutach znaleźli się na miejscu. Kierowca nie odezwał się ani słowem.

A potem Cień, potykając się, wędrował już przez jasno oświetlony terminal. Martwił się trochę, co będzie z elektronicznym biletem. Wiedział, że ma miejsce na lot w piątek, ale czy uda mu się odlecieć dzisiaj? Cieniowi wszystko, co elektroniczne, przypominało magię. Obawiał się, że w każdej chwili może zniknąć.

Miał jednak swój portfel — po raz pierwszy od trzech lat trzymał go w ręku — a w środku kilka nieważnych kart kredytowych i jedną Vise, której ważność, co odkrył z miłym zdumieniem, kończyła się dopiero w styczniu. Miał też numer rezerwacji. Nagle uświadomił sobie też, iż jest dziwnie pewien, że jeśli tylko dotrze do domu, wszystko jakoś się ułoży: Laura wróci. Może to podstęp, aby wyciągnąć go kilka dni wcześniej? Albo nastąpiła pomyłka: z wraku na autostradzie wyciągnięto ciało jakiejś innej Laury Moon.

Na zewnątrz, za oszklonymi ścianami lotniska zajaśniała błyskawica. Cień odkrył, że wstrzymuje oddech, czeka na coś. Odległy grzmot. Odetchnął głęboko. Zza lady spojrzała na niego zmęczona biała kobieta.

— Dzień dobry — powiedział Cień. Jesteś pierwszą kobietą, z którą rozmawiam od trzech lat. — Mam numer biletu elektronicznego. Miałem lecieć w piątek, ale muszę dzisiaj — śmierć w rodzinie.

— Mmm, bardzo mi przykro. — Wystukała coś na klawiaturze, spojrzała na ekran, znów zaczęła pisać. — Nie ma problemu. Wpisałam pana na trzecią trzydzieści. Lot może się opóźnić z powodu burzy, więc proszę uważać. Jakiś bagaż?

Uniósł torbę.

— Nie muszę tego zdawać, prawda?

— Nie — rzekła. — Nie musi pan. Ma pan dokument ze zdjęciem?

Cień pokazał jej prawo jazdy.

Lotnisko nie było duże, lecz zdumiało go, ile kręciło się po nim ludzi. Patrzył, jak od niechcenia odkładają torby, wsuwają niedbale portfele do tylnych kieszeni, zostawiają torebki pod krzesłami. I wtedy na dobre pojął, że już nie jest w więzieniu.

Zostało pół godziny do otwarcia bramki. Cień kupił sobie kawałek pizzy i oparzył wargę gorącym serem. Odebrał resztę, podszedł do telefonu. Zadzwonił do Robbiego, do siłowni. Odebrała jednak automatyczna sekretarka.

— Cześć, Robbie. Powiedzieli, że Laura nie żyje. Wypuścili mnie wcześniej. Wracam do domu.

A potem, ponieważ ludzie popełniają błędy — sam często to widywał — zadzwonił do domu i wysłuchał głosu Laury.

— Cześć — rzekła. — Nie ma mnie albo nie mogę podejść do telefonu. Zostaw wiadomość, a ja oddzwonię. Miłego dnia.

Nie mógł się zmusić, by cokolwiek powiedzieć.

Usiadł na plastikowym krześle obok bramki, ściskając torbę tak mocno, że rozbolała go dłoń.

Myślał o swym pierwszym spotkaniu z Laurą. Wtedy nie znał nawet jej imienia. Była przyjaciółką Audrey Burton. Siedzieli z Robbiem w kabinie w Chi-Chi. Laura wmaszerowała tam tuż za Audrey i Cień nie mógł oderwać od niej wzroku. Miała długie kasztanowe włosy i oczy tak niebieskie, iż z początku sądził, że założyła barwne szkła kontaktowe. Zamówiła truskawkowe daiquiri i uparła się, by go spróbował. A kiedy to zrobił, zaśmiała się radośnie.

Laura uwielbiała, gdy ludzie kosztowali tego, co ona.

Tego wieczoru pocałował ją na dobranoc. Smakowała truskawkowym daiquiri. Już nigdy nie miał ochoty pocałować kogoś innego.

Kobiecy głos oznajmił, że rozpoczyna się przyjmowanie na pokład pasażerów, i Cień znalazł się wśród pierwszych wywołanych nazwisk. Siedział na samym końcu obok pustego miejsca. Deszcz bębnił o ścianę samolotu. Cień wyobrażał sobie małe dzieci, ciskające z nieba garściami wysuszony groszek.

Tuż po starcie zasnął.

Był w mrocznym miejscu. Patrząca na niego istota miała głowę bawołu, paskudną, włochatą, o wielkich wilgotnych oczach. Głowa tkwiła na ciele mężczyzny: szczupłym i naoliwionym.

— Zbliżają się zmiany — oznajmił bawół, nie poruszając ustami. — Trzeba podjąć pewne ‘decyzje.

Na wilgotnych ścianach jaskini zalśniło odbicie błyskawicy.

— Gdzie jestem? — spytał Cień.

— W ziemi i pod ziemią — odparł człowiek-bawół. — Tam gdzie czekają zapomniani. — Jego czarne oczy lśniły niczym szklane kulki. Głos przypominał grzmot z głębin świata. Pachniał mokrym zwierzęciem. — Uwierz — rzekł bawół. — Jeśli masz przeżyć, musisz wierzyć.

— Wierzyć? W co? — spytał Cień. — W co mam uwierzyć?