Выбрать главу

Sąsiad pił w milczeniu swojego Jacka Danielsa. Miał zamknięte oczy. Cień odczytał listę kanałów muzycznych dostępnych na pokładzie samolotów transatlantyckich. Potem obejrzał mapę świata, pokreśloną czerwonymi liniami tras linii lotniczej. Przejrzał do końca magazyn, zamknął go z wahaniem i wsunął do kieszeni.

Nieznajomy mężczyzna otworzył oczy. Jest w nich coś dziwnego — pomyślał Cień. Jedno wydawało mu się ciemniejsze niż drugie. Spojrzał na Cienia.

— A przy okazji — rzekł — przykro mi z powodu twojej żony, Cień. To wielka strata.

W tym momencie Cień o mało go nie uderzył. Zamiast tego odetchnął głęboko (gdzieś w jego umyśle odezwał się głos John-niego Larcha: „Jak już mówiłem, nie wkurzaj tych suk z lotniska, bo wrócisz tu szybciej niż zdążyłbyś splunąć”). Policzył do pięciu.

— Mnie także — odparł.

Mężczyzna pokręcił głową.

— Gdyby tylko dało się coś zrobić — westchnął.

— Zginęła w wypadku samochodowym — powiedział Cień. — Istnieją gorsze rodzaje śmierci.

Tamten znów pokręcił głową. Przez chwilę Cień miał wrażenie, jakby jego sąsiad stał się niematerialny, jakby samolot nabrał rzeczywistości, podczas gdy mężczyzna ją utracił.

— Posłuchaj, Cień, to nie jest żart ani dowcip. Mogę zapłacić ci lepiej niż ktokolwiek inny. Jesteś byłym więźniem. Nie sądzisz chyba, że ustawi się do ciebie długa kolejka pracodawców?

— Panie, kimkolwiek pan jest, do diabła! — odparł Cień dostatecznie głośno, by było go słychać ponad rykiem silników. — Na całym świecie nie istnieje dość forsy.

Uśmiech tamtego stał się jeszcze szerszy. Cień przypomniał sobie oglądany kiedyś dokument o szympansach. Mówiono w nim, że małpy i szympansy uśmiechają się tylko po to, by zademonstrować zęby w grymasie agresji, przerażenia bądź nienawiści. Kiedy szympans się uśmiecha, oznacza to groźbę.

— Pracuj dla mnie. Oczywiście, istnieje pewne ryzyko, ale jeśli przeżyjesz, dostaniesz wszystko, czego tylko zapragniesz. Możesz zostać nowym królem Ameryki. Kto inny zapłaci aż tyle? Hmm?

— Kim pan jest? — spytał Cień.

— A, tak. Era informacji. Młoda damo, zechcesz nalać mi kolejną szklaneczkę Jacka Danielsa? Nie za dużo lodu. Nie, żeby oczywiście kiedykolwiek istniała inna era. Informacja i wiedza: oto dwie waluty, które nigdy nie wyjdą z mody.

— Pytałem, kim pan jest?

— Pomyślmy. Dziś mamy środę, a że to mój dzień, nazywaj mnie Wednesday, Panem Wednesday. Choć, zważywszy na pogodę, równie dobrze mógłbym nazywać się Thursday.

— A jak nazywa się pan naprawdę?

— Popracuj dla mnie dość długo i dość dobrze — odparł mężczyzna — a może nawet ci powiem. Proszę. Propozycja pracy. Zastanów się nad nią. Nie oczekuję, że zgodzisz się natychmiast. Nie wiesz w końcu, czy nie wskakujesz właśnie do zbiornika z piraniami albo klatki pełnej niedźwiedzi. Mam czas. — Zamknął oczy i odchylił się w fotelu.

— Raczej nie — powiedział Cień. — Nie podoba mi się pan. Nie chcę dla pana pracować.

— Jak już mówiłem — odparł tamten, nie otwierając oczu — nie spiesz się. Przemyśl sprawę.

Samolot wylądował z lekkim podskokiem i kilkoro pasażerów zeń wysiadło. Cień ujrzał niewielkie lotnisko na pustkowiu. Od Eagle Point dzieliły go jeszcze dwa lądowania. Zerknął na mężczyznę w jasnym garniturze — pana Wednesdaya? Zdawało się, że śpi.

Wiedziony nagłym impulsem Cień wstał, złapał torbę i zbiegł po stopniach samolotu na śliski mokry asfalt. Miarowym krokiem ruszył w stronę świateł terminalu. Na twarzy czuł krople deszczu.

Już na progu zatrzymał się i obrócił. Nikt więcej nie wysiadł z samolotu. Obsługa lotniska odsunęła już schodki, drzwi zamknęły się i samolot wystartował. Cień wszedł do środka i wynajął samochód. Na parkingu okazało się, że to mała czerwona toyota.

Rozłożył na fotelu obok mapę, którą dostał w punkcie wynajmu. Od Eagle Point dzieliło go około dwieście pięćdziesiąt mil.

Burze minęły, jeśli w ogóle dotarły tak daleko. Było zimno i jasno. Obłoki przemykały przed tarczą księżyca; przez moment Cień nie wiedział, czy to one się poruszają, czy też księżyc.

Przez półtorej godziny jechał na północ.

Robiło się późno. Poczuł głód i gdy uświadomił sobie, jak bardzo jest głodny, skręcił na następnym zjeździe do miasteczka Nottamun (1301 mieszkańców). Napełnił bak na stacji Amoco i spytał znudzoną kobietę za kasą, gdzie mógłby dostać coś do zjedzenia.

— Krokodylowy bar Jacka — oznajmiła. — Na zachód od drogi N.

— Krokodylowy bar?

— Tak. Jack twierdzi, że krokodyle dodają charakteru. — Narysowała mu mapkę na odwrocie liliowej broszurki, reklamującej zabawę z pieczeniem kurczaków i zbiórkę pieniędzy dla dziewczynki oczekującej na przeszczep nerki. — Hoduje kilka krokodyli, węża i jedną z tych wielkich jaszczurek.

— Iguanę?

— Właśnie.

Przejechał przez miasto, most, pokonał parę mil i w końcu zatrzymał się przy niskim prostokątnym budynku ze świecącym neonem Pabsta.

Parking był pusty.

Wewnątrz baru wisiał w powietrzu gęsty dym. Z szafy grającej dobiegały dźwięki „Walking After Midnight”. Cień rozejrzał się w poszukiwaniu krokodyli, ale ich nie dostrzegł. Zastanowił się przelotnie, czy kobieta ze stacji benzynowej przypadkiem go nie nabrała.

— Co pan sobie życzył — spytał barman.

— Piwo i hamburgera ze wszystkimi dodatkami. Frytki.

— Talerz chili na początek? Mamy najlepsze w stanie.

— Brzmi nieźle — rzekł Cień. — Gdzie jest toaleta?

Mężczyzna wskazał drzwi w kącie baru. Na ich środku powieszono głowę wypchanego aligatora. Cień nacisnął klamkę.

Był w jasnej czystej łazience. Najpierw rozejrzał się wiedziony przyzwyczajeniem (Pamiętaj, Cień, kiedy sikasz, nie możesz się bić”, odezwał się w jego głowie Lokaj, jak zwykle cicho). Zajął pisuar po lewej, rozpiął rozporek i z ogromną ulgą sikał całą wieczność. Odczytał oprawiony w ramkę pożółkły wycinek z gazety, wiszący na ścianie na poziomie oczu, okraszony zdjęciem Jacka i dwóch aligatorów.

Znad pisuaru tuż obok rozległo się uprzejme chrząknięcie, choć Cień nie widział, by ktokolwiek wchodził do toalety.

Mężczyzna w jasnym garniturze był wyższy, niż myślał Cień, widząc go siedzącego w fotelu obok. Prawie dorównywał mu wzrostem, a Cień był naprawdę wysoki. Patrzył wprost przed siebie. Skończył sikać, strząsnął ostatnie kilka kropel i zapiął rozporek.

Potem uśmiechnął się szeroko, niczym lis wyżerający przynętę ze zwoju kolczastego drutu.

— Miałeś czas, żeby się zastanowić, Cień — powiedział pan Wednesday. — Chcesz tę pracę?

GDZIEŚ W AMERYCE
Los Angeles, 23.26

W ciemnoczerwonym pokoju — barwa ścian przywodzi na myśl surową wątróbkę — stoi wysoka kobieta ubrana w karykaturalne, zbyt ciasne jedwabne szorty. Żółta, wiązana pod piersiami bluzka, unosi je i ściska. Kobieta ma czarne włosy, zaczesane do góry i spięte w węzeł. Obok niej czeka niski mężczyzna w oliwkowym podkoszulku i drogich niebieskich dżinsach. W prawej dłoni trzyma portfel i telefon komórkowy Nokia w czerwono-biało-niebieskiej obudowie.

Głównym meblem w czerwonym pokoju jest łóżko, zasłane białą pościelą ze sztucznej satyny i krwistoczerwoną kapą. U stóp łóżka stoi mały drewniany stolik, na nim niewielki kamienny posążek kobiety o potwornie szerokich biodrach i świecznik.