Barman wskazał mu stolik w rogu. Po jednej stronie stał talerz pełen chili i hamburger, po drugiej krwisty stek oraz talerz frytek.
Cień zajął swoje miejsce. Odłożył gazetę.
— To mój pierwszy posiłek na wolności. Przeczytam twoją stronę siódmą, gdy skończę.
Wbił zęby w hamburgera. Był dużo lepszy niż hamburgery więzienne. Chili także jest niezłe, uznał po kilku łyżkach, choć z pewnością nie najlepsze w stanie.
Laura robiła pyszne chili. Używała do tego chudego mięsa, czerwonej fasoli, drobno posiekanej marchewki, butelki ciemnego piwa i świeżej, ostrej papryki. Jakiś czas gotowała to wszystko, po czym dodawała czerwone wino, sok z cytryny, szczyptę świeżego szczypiorku i wreszcie odmierzała własne przyprawy. Kilka razy Cień próbował namówić ją, by pokazała mu dokładnie, co robi. Obserwował każdy gest, od krojenia cebuli i wrzucania jej na oliwę, i zapisywał składnik po składniku. Kiedyś, gdy Laura wyjechała, przyrządził sobie jej chili. Smakowało nieźle — z pewnością nadawało się do jedzenia — ale to nie było chili Laury.
Notka na stronie siódmej stanowiła pierwszą relację ze śmierci żony, jaką przeczytał. Laura Moon — gazeta podała jej wiek: 27 lat — i Robbie Burton, 35, jechali autostradą samochodem Robbiego. Nagle skręcili wprost przed trzydziestodwukołową ciężarówkę, która otarła się o wóz Robbiego i zepchnęła go z drogi.
Ekipa ratunkowa wydobyła oboje z wraku. W chwili przybycia do szpitala już nie żyli.
Cień ponownie złożył gazetę i przesunął ja po blacie w stronę Wednesdaya, który zajadał się stekiem tak krwistym i ciemnym, iż było wątpliwe, żeby w ogóle tknął go kuchenny ogień.
— Proszę, zabierz ją — rzekł Cień.
Robbie prowadził. Musiał być pijany, choć w gazecie o tym nie wspominano. Cień wyobraził sobie twarz Laury, gdy ta zrozumiała, że Robbie za dużo wypił i nie może prowadzić. W jego umyśle pojawił się cały scenariusz. Cień nie mógł uwolnić się od obrazów: Laura krzycząca na Robbiego — krzycząca, by zjechał z drogi, a potem ogłuszające uderzenie. Kierownica wyrwana z rąk…
…samochód na poboczu. Stłuczone szkło połyskujące niczym odłamki lodu i brylanty w blasku reflektorów: rubiny krwi na asfalcie. Dwa ciała wyciągane z wraku, ułożone obok siebie na poboczu.
— I co? — spytał pan Wednesday. Skończył swój stek, pałaszując, jakby umierał z głodu. Teraz chrupał frytki. Kolejno nabijał je na widelec.
— Racja — odparł Cień. — Nie mam pracy.
Wyjął z kieszeni ćwierćdolarówkę, reszką do góry. Podrzucił ją, natychmiast strącił palcem, udał, że obraca, złapał i przycisnął do wierzchu dłoni.
— Orzeł czy reszką? — spytał.
— Czemu?
— Nie chcę pracować dla kogoś, kto ma większego pecha niż ja. Mów.
— Orzeł — oznajmił pan Wednesday.
— Przykro mi — odparł Cień, nie zerkając nawet na monetę. — Reszką, oszukałem.
— Oszukane gierki najłatwiej przejrzeć. — Wednesday skinął masywnym palcem na Cienia. — Sam zobacz.
Cień zerknął w dół i ujrzał orła.
— Musiałem się pomylić — rzekł zdumiony.
— Nie obwiniaj się. — Wednesday uśmiechnął się szeroko. — Ja po prostu mam ogromne szczęście. Uniósł wzrok. — A niech mnie, Szalony Sweeney. Napijesz się z nami?
— Southern Comfort z colą bez lodu — odparł ktoś zza pleców Cienia.
— Pójdę, pogadam z barmanem. — Wednesday wstał i zaczął przepychać się w stronę baru.
— Mnie nie spytasz, co piję? — zawołał za nim Cień.
— Już wiem, co pijesz — odparł Wednesday, stając przy barze. Z szafy grającej znów dobiegł głos Patsy Cline, śpiewającej „Walking after Midnight”. Facet od Southern Comfort z colą, usiadł obok Cienia. Miał krótką rudą brodę, dżinsową kurtkę pokrytą kolorowymi łatami a pod nią poplamioną białą koszulę z napisem:
JEŚLI NIE MOŻESZ TEGO ZJEŚĆ, WYPIĆ, WYPALIĆ ALBO WCIĄGNĄĆ… TO PIEPRZ TO!
Na głowię nosił czapeczkę z hasłem:
KOCHAŁEM W ŻYCIU TYLKO JEDNĄ KOBIETĘ, ŻONĘ INNEGO — MOJA MATKĘ!
Brudnym paznokciem otworzył miękką paczkę Lucky Strike’ów. Wyjął papierosa, podsunął Cieniowi. Cień już miał odruchowo przyjąć — nie palił, lecz papierosy stanowiły doskonały towar wymienny — gdy uświadomił sobie, że przecież wyszedł z więzienia. Pokręcił głową.
— A zatem pracujesz dla niego? — spytał brodacz. Nie był trzeźwy, choć też i nie pijany.
— Na to wygląda — odparł Cień. — A ty co robisz?
— Jestem leprechaunem — oznajmił tamten z szerokim uśmiechem.
Cień nie uśmiechnął się w odpowiedzi.
— Naprawdę? Nie powinieneś pić Guinessa?
— Stereotypy. Musisz nauczyć się wykraczać poza nie. Irlandia to znacznie więcej niż Guiness.
— Nie masz irlandzkiego akcentu.
— Zbyt długo tu już siedzę.
— Więc jednak pochodzisz z Irlandii?
— Mówiłem już, jestem leprechaunem, kurwa. My nie pochodzimy z Moskwy.
— Chyba nie.
Wednesday wrócił do stolika, niosąc w potężnych dłoniach trzy szklanki.
— Southern Comfort dla ciebie, Szalony Sweeney, mój stary. Dla mnie Jack Daniels, a to dla ciebie, Cień.
— Co to?
— Skosztuj.
Napój miał barwę ciemnego złota. Cień pociągnął łyk i poczuł na języku osobliwe połączenie kwasu i słodyczy. W głębi wyczuwał nutkę alkoholu i dziwne połączenie smaków. Przypominało to nieco więziennego bełta, robionego w worku na śmieci ze zgniłych owoców, chleba, cukru i wody, było jednak słodsze i znacznie dziwniejsze.
— W porządku — rzekł. — Skosztowałem. Co to?
— Miód — wyjaśnił Wednesday. — Miód z winem. Napój bohaterów. Napój bogów.
Cień pociągnął kolejny nieśmiały łyk. Owszem, wyczuwał w tym miód. To był jeden ze smaków.
— Trochę przypomina sos z marynaty — rzekł. — Słodki sos z marynaty z winem.
— Smakuje jak siki pijanego cukrzyka — zgodził się Wednesday. — Nienawidzę go.
— Czemu więc mi go przyniosłeś? — spytał rozsądnie Cień.
Wednesday spojrzał na niego swymi różnymi oczami. Cień pomyślał, że jedno z nich musi być szklane, ale nie potrafił zdecydować które.
— Przyniosłem ci miód, bo tak każe tradycja, a w tej chwili potrzebna nam każda szczypta tradycji. W ten sposób zapieczętujemy umowę.
— Nie zawarliśmy żadnej umowy.
— Oczywiście, że zawarliśmy. Teraz pracujesz dla mnie. Chronisz mnie. Przewozisz z miejsca na miejsce. Wykonujesz moje polecenia. W razie zagrożenia, ale tylko w wyjątkowym przypadku, robisz krzywdę ludziom, których należy skrzywdzić. Na wypadek mojej śmierci, co mało prawdopodobne, będziesz nade mną czuwał. W zamian dopilnuję zaspokojenia wszystkich twoich potrzeb.
— Oszuka cię — wtrącił Szalony Sweeney, drapiąc się po zjeżonej rudej brodzie. — To oszust.
— Jasne, że jestem oszustem — odparł Wednesday. — Dlatego potrzebuję kogoś, kto się mną zajmie.
Piosenka dobiegła końca. Na chwilę w barze zapadła cisza. Nawet rozmowy umilkły.