Vernon odstawił kieliszek, podrapał się w głowę i wstał.
– Może chcesz pomówić o tych lękach?
– Nie, w żadnym razie.
Zerknął na zegarek. Już się spóźnił do Lane'a.
– Hm, prosisz o dużo. Muszę się nad tym zastanowić. Clive skinął głową. Vernon pierwszy ruszył schodami na dół i dalej do wyjścia. Znów uściskali się w przedpokoju. Clive otworzył drzwi i Vernon wyszedł na dwór.
– Muszę to przemyśleć.
– Oczywiście. Dzięki, że wpadłeś.
Obaj przyjęli do wiadomości, że charakter prośby, jej intymność i wstydliwe refleksje nad łączącą ich przyjaźnią wywołały na krótko krępujące emocjonalne zbliżenie, z którym najlepiej mogli sobie poradzić, rozstając się bez jednego słowa więcej, i tak Vernon pomaszerował szybko ulicą w poszukiwaniu taksówki, a Clive wrócił schodami do swego fortepianu.
4
Lane sam otworzył drzwi swej rezydencji w Holland Park.
– Miałeś być wcześniej.
Uznawszy, że on próbuje grać rolę magnata prasowego, który wezwał redaktora na dywanik, Vernon nie raczył przeprosić za spóźnienie ani nawet odpowiedzieć i tylko ruszył za gospodarzem rozświetlonym holem do salonu. Na szczęście nie było tam niczego, co przypominałoby mu o Molly. Pokój umeblowano w stylu pałacu Buckingham, jak to ona kiedyś określiła: ogromne łososiowe kanapy, fotele o oparciach rzeźbionych w pnącza winorośli i ślimacznice, grube dywany w kolorze musztardowym, brązowe obrazy olejne z końmi wyścigowymi na murawie, reprodukcje sielankowego Fragonarda w ogromnych pozłacanych ramach przedstawiające panie na huśtawkach, a całą tę zasobną pustkę oświetlały lakierowane mosiężne lampy. Lane doszedł do masywnego marmurowego obramowania piecyka gazowego udającego kominek i odwrócił się.
– Zechcesz wypić kieliszek porto?
Vernon uzmysłowił sobie, że nie miał nic w ustach od kanapki z serem i sałatą, którą zjadł na drugie śniadanie. Być może w przeciwnym razie aż tak bardzo nie rozdrażniłoby go pretensjonalne pytanie. Co ten Lane wyprawia, włożył jedwabny szlafrok na ubranie? Ten facet to zwyczajny błazen.
– Chętnie, dziękuję.
Usiedli w odległości pięciu kroków od siebie, z boku syczał sztuczny kominek. Gdybym był sam choć przez chwilę – pomyślał Vernon – chybabym podczołgał się do pogrzebacza i huknął się nim w głowę z prawej strony. Teraz nie czuł się już dobrze nawet w towarzystwie.
– Widziałem wyniki sprzedaży – odezwał się Lane grobowym tonem. – Niedobrze.
– Tempo spadku jest wolniejsze – zabrzmiała machinalna odpowiedź Vernona, jego mantra.
– Ale to wciąż spadek.
– Odwrócenie takiej tendencji wymaga czasu. – Vernon skosztował porto i pocieszył się myślą, że Lane jest właścicielem tylko półtora procent udziałów w „The Judge", poza tym zupełnie nie zna się na dziennikarstwie. Nie należało też zapominać, że zbił fortunę, wznosząc swe „imperium" wydawnicze na naiwności niedorozwiniętych umysłowo: szyfry liczbowe ukryte w Biblii przepowiadają przyszłość, Inkowie przybyli na ziemię z kosmosu, święty Graal, Arka Przymierza, drugie przyjście Jezusa, Trzecie Oko, Siódma Pieczęć, Hitler żyje w Peru i ma się dobrze, oto, co najchętniej publikował. Niełatwo więc było znieść kazania Lane'a o świecie.
– Wydaje mi się – mówił gospodarz – że potrzebujesz teraz jakiejś sensacji, czegoś, co by wznieciło burzę, co twoi przeciwnicy też musieliby podchwycić, żeby nie zostać w tyle.
Żeby nakład przestał spadać, musi zacząć rosnąć – pomyślał Vernon. Jednak zachował kamienną twarz, gdyż zdawał sobie sprawę, że Lane zmierza okrężną drogą do zdjęć. Postanowił go popędzić:
– W piątek będzie świetny tekst o braciach syjamskich pracujących w lokalnej instytucji…
– Phi!
Poskutkowało. George zerwał się na nogi.
– To nie jest sensacja, Vernon. To bajeczka dla grzecznych dzieci. Ja ci pokażę sensację. Pokażę ci, dlaczego Julian Garmony biega po adwokatach jak kot z pęcherzem! Chodź.
Wrócili do holu, minęli kuchnię i ruszyli węższym korytarzem zakończonym drzwiami, które Lane otworzył kluczykiem yale. Częścią jego skomplikowanego układu małżeńskiego z Molly była umowa, że do niej, jej rzeczy i gości należało oddzielne skrzydło rezydencji. Dzięki temu oszczędzała sobie widoku dawnych przyjaciół tłumiących śmiech z powodu pompatyczności jej męża, on zaś unikał wezbranych przypływów nieporządku zalewających pokoje przeznaczone do rozrywki. Vernon wielokrotnie przyjeżdżał do Molly z wizytą, ale zawsze wchodził osobnym wejściem od ulicy. Stężał teraz, gdy Lane pchnął drzwi. Poczuł, że nie jest na to przygotowany. Wolałby obejrzeć zdjęcia w części domu należącej do Lane'a.
W półmroku, w trakcie kilku sekund, które zabrało gospodarzowi odnalezienie kontaktu, do Vernona po raz pierwszy dotarł właściwy sens śmierci Molly – jej zwyczajna nieobecność. To uprzytomnienie przyniosły znajome zapachy, które już zaczął zapominać – jej perfumy, papierosy, suszone kwiaty, które trzymała w sypialni, ziarna kawy, piekarnicze ciepło wypranych ubrań. Mówił o niej dużo, myślał też o niej, ale tylko w krótkich chwilach między natłokiem obowiązków w pracy albo gdy zapadał w sen, i jak dotąd tak naprawdę, w głębi serca, nie zatęsknił za nią, nie odczuł zniewagi, jaką niosła świadomość, że już nigdy jej nie zobaczy, że już nigdy nie usłyszy jej głosu. Była jego przyjacielem, być może najlepszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek miał, a teraz wszystko się skończyło. Niewiele brakowało, a wygłupiłby się na oczach Lane'a, którego sylwetka pozostawała zamazana mimo zapalonego światła. Od czasów dzieciństwa, od czasów szkoły podstawowej nie zaznał tego szczególnego rodzaju żałości, bolesnego ucisku w środku twarzy, tuż nad łukiem ust. Stęskniony za Molly. Zamaskował rzewne chlipnięcie głośnym męskim kaszlem.
Mieszkanie wyglądało dokładnie tak samo, jak je zostawiła w dniu, gdy wreszcie zgodziła się przenieść do sypialni w głównej części domu, by być więzioną i pielęgnowaną przez Lane'a. Kiedy przechodzili obok łazienki, Vernon zobaczył przelotnie jej spódnicę, którą dobrze pamiętał, przewieszoną przez poręcz na ręczniki, oraz ręcznik i stanik rzucone na podłogę. Przed ponad dwudziestu pięciu laty przez blisko rok tworzyli razem stadło na małym poddaszu przy rue de Seine. W tamtych czasach na podłodze zawsze leżały wilgotne ręczniki, z szuflad, których nigdy nie domykała, wylewały się wodospady jej bielizny, wielka deska do prasowania nigdy nie była składana, a w jedynej, wypełnionej po brzegi szafie gnieździły się sukienki, w ścisku, ramię w ramię, jak ludzie dojeżdżający metrem do pracy. Czasopisma, kosmetyki do makijażu, wyciągi bankowe, korale, kwiaty, majtki, popielniczki, zaproszenia, tampony, płyty gramofonowe, bilety lotnicze, pantofle na wysokim obcasie – nie było ani kawałka przestrzeni wolnej od rzeczy należących do Molly, więc kiedy Vernona czekała praca w domu, zasiadał do pisania w kawiarence przy ulicy. Mimo to każdego ranka wyłaniała się świeża z tej muszli dziewczęcego nieporządku niczym Wenus Botticellego, by stawić się – nie nago oczywiście, tylko w schludnym stroju – w redakcji paryskiego „Vogue".
– Tutaj – odezwał się Lane i poprowadził gościa do pokoju dziennego. Na krześle leżała duża szara koperta. Kiedy Lane po nią sięgał, Vernon zyskał sekundę, by się rozejrzeć dokoła. Mogłaby wejść w każdej chwili. Na podłodze położono okładką do góry otwartą książkę o włoskich ogrodach, a na stoliku stały trzy kieliszki po winie, każdy z szarozieloną obwódką pleśni. Być może sam pił z jednego? Próbował sobie przypomnieć swój ostatni pobyt w tym mieszkaniu, ale wszystkie wizyty się zlewały. Pamiętał, że toczyły się długie rozmowy o jej przeprowadzce do Lane'a, czego się lękała i przed czym się broniła, zdając sobie sprawę, że będzie to podróż w jedną stronę. Innym rozwiązaniem mógł być tylko zakład opieki. Vernon i inni przyjaciele radzili jej usilnie, by została w Holland Park, wierząc, że służyć jej będzie przebywanie w znanym otoczeniu. Jakże się mylili. Więcej wolności miałaby w warunkach najostrzejszego instytucjonalnego reżimu niż pod pieczą Lane'a.