Выбрать главу

Jeżeli kogokolwiek należało winić za to wszystko, to Vernona. „Clive nieraz jeździł tą trasą w przeszłości i widoki nigdy go nie przygnębiały. Nie potrafił złożyć tego na karb gumy do żucia ani zawieruszonego długopisu. Awantura z poprzedniego dnia wciąż rozbrzmiewała mu w uszach i lękał się, że jej echo ścigać go będzie po górach i zniszczy jego spokój. Nosił w sobie nie tyle ścierające się głosy, ile rosnący niesmak z powodu postępowania przyjaciela, i coraz silniej odczuwał, że tak naprawdę nigdy nie znał Vernona. Odwrócił się od okna. I pomyśleć, że ledwie tydzień wcześniej zwrócił się do niego z najbardziej nietypową i intymną prośbą. Ależ wielki błąd popełnił, zwłaszcza że mrowienie w lewej ręce całkiem minęło. To był głupi niepokój wywołany pogrzebem Molly. Jeden z tych zwyczajnych przystępów lęku przed śmiercią. Ależ się odsłonił tamtego wieczoru! Myśl, że Vernon poprosił potem o to samo, wcale nie przynosiła pociechy, gdyż jego ta sprawa nic nie kosztowała prócz wepchnięcia świstka papieru przez drzwi. Być może znamionowało to… pewien brak równowagi w ich przyjaźni, który od zawsze dawał o sobie znać i którego Clive w głębi serca był świadom, tyle tylko że zamykał na to oczy, ganiąc się za miewanie niegodziwych myśli. Aż do tej pory. Tak, w ich stosunkach nastąpił przełom, w którego świetle – jeśli zadać sobie trud i się nad tym zastanowić – spięcie z poprzedniego wieczoru nie stanowiło już tak wielkiego zaskoczenia.

Dawniej, na przykład, Vernon mieszkał u niego przez rok i ani razu nie zaoferował się, że zapłaci czynsz. Czy można zaprzeczyć, że przez te wszystkie lata to Clive dbał, by grała muzyka – w każdym możliwym sensie tego wyrażenia? Wino, jedzenie, dach nad głową, muzycy i inni ciekawi ludzie, inicjatywa, dzięki której Vernon jeździł z wesołym towarzystwem do domów wynajmowanych w Szkocji, w górach północnej Grecji i na wybrzeżu Long Island. Czy on kiedykolwiek zaproponował i zorganizował wspaniałą atrakcję? Kiedy to ostatni raz zaprosił Clive'a do siebie? Przed trzema, może czterema laty. Dlaczego nigdy nie docenił należycie owego gestu przyjaźni, jaki krył się za pożyczeniem mu znacznej sumy, by mógł przetrwać trudny okres? Gdy miał infekcję kręgosłupa, Clive odwiedzał go niemal codziennie, ale kiedy on sam poślizgnął się na chodniku przed domem i złamał nogę w kostce, Vernon przysłał sekretarkę z torbą łzawych książek wziętych z redakcji „The Judge".

Mówiąc już bez ogródek, co on, Clive, wynosi z tej przyjaźni? Zawsze dawał, a czy kiedykolwiek coś dostał? Co ich wiązało? Łączyła ich Molly, spajały nagromadzone lata wspólnych przeżyć i nawyków, ale tak naprawdę środek był pusty, przynajmniej w oczach Clive'a. Wyrozumiały krytyk tej nierównowagi mógłby ją wytłumaczyć biernością Vernona i jego pochłonięciem własnymi sprawami. Teraz jednak, po wypadkach ostatniego wieczoru, Clive skłonny był uznać to za przejaw istotniejszego faktu – całkowitego braku zasad u przyjaciela.

Za oknami pociągu, nie widziany przez Clive'a, prześlizgiwał się nagi las o zimowej geometrii posrebrzonej niestopniałym szronem. Nieco dalej, między brązowymi obrąbkami turzycy, rozłożyła się leniwa rzeka, a za równiną jej rozlewiska mury z kamienia okalały lodowe łąki. Na obrzeżach rdzawego miasteczka zalesiano obszar nieużytków przemysłowych: rzędy drzewek w plastikowych osłonach ciągnęły się niemal po widnokrąg, gdzie z kolei spychacze rozprowadzały hałdy ziemi uprawnej. Ale Clive patrzył wprost przed siebie na puste miejsce w przedziale, pogrążony w udręce żarliwej buchalterii stosunków międzyludzkich, nieświadomie wypaczając i koloryzując przeszłość, widząc ją przez pryzmat swego obecnego rozżalenia. Od czasu do czasu jego uwagę pochłaniały inne myśli, trochę też poczytał, lecz lejtmotyw jego podróży na północ był tylko jeden – długa i przemyślana redefinicja przyjaźni. Prawdziwą ulgę przyniosło więc otrząśnięcie się z zadumy parę godzin później na peronie w Penrith i marsz z torbami w poszukiwaniu taksówki. Do Stonethwaite było ponad dwadzieścia mil i Clive z radością wdał się w zdawkową rozmowę z kierowcą. Ponieważ przyjechał poza sezonem i do tego w środku tygodnia, był jedynym gościem w hotelu. Poprosił o pokój, który wynajmował już przedtem trzy lub cztery razy, jedyny, gdzie stał stolik, przy którym można było pracować. Pomimo zimna otworzył okno na oścież, żeby w trakcie rozpakowywania się pooddychać charakterystycznym zimowym powietrzem Krainy Jezior – torfowa woda, mokre skały, omszała ziemia. Zjadł samotnie w barze, pod okiem wypchanego lisa w szklanej gablocie, zmartwiałego w drapieżnym przysiadzie. Po krótkim spacerze w gęstym mroku skrajem hotelowego parkingu wrócił do środka, życzył kelnerce dobrej nocy i poszedł do swego pokoiku. Najpierw czytał przez godzinę, potem leżał w ciemności, wsłuchany w szum wezbranego potoku, zdając sobie sprawę, że lejtmotyw niechybnie powróci i że lepiej poddać mu się od razu, niż wlec go za sobą nazajutrz po górach. To nie uczucie srogiego rozczarowania narzucało się świadomości, lecz zapamiętana rozmowa i coś jeszcze, a mianowicie to, co Clive chętnie by Vernonowi powiedział, gdy już przemyślał sprawę. Wspominał i zarazem fantazjował: wyobraził sobie dramat sceniczny. Włożył w swe usta najlepsze kwestie, doniosłe słowa wypływające z rozsądku, którego smutne oskarżenia były o tyle dotkliwe i niezbite, że cechowała je zwięzłość i powściągliwość emocjonalna.

2

Oto, co zaszło: Vernon zatelefonował przed południem, używając słów tak podobnych do tych, które Clive wypowiedział tydzień wcześniej, że wydawały się świadomym cytatem, żartobliwym inkasowaniem długu. Chcę z tobą koniecznie pogadać, to bardzo pilne, rozmowa przez telefon nie wystarczy, musimy się zobaczyć, i to bezwarunkowo dziś.

Clive się wahał. Zamierzał złapać popołudniowy pociąg do Penrith.

– No to wpadnij – rzekł po namyśle. – Zrobię kolację. Skorygował plany swej podróży, przyniósł z piwnicy dwa wyborne wina burgundzkie i wziął się do gotowania. Vernon przyjechał spóźniony godzinę i Clive odniósł wrażenie, że przyjaciel stracił na wadze. Twarz miał pociągłą, wychudłą i nie ogoloną, palto wisiało na nim, jak gdyby było o kilka numerów za duże, a kiedy odstawił neseser, by wziąć podany kieliszek, drżała mu dłoń.

Łyknął chambertin clos de beze jak piwo i rzekł:

– Co za tydzień, co za straszny tydzień. – Wyciągnął rękę, żeby mu dolać, a Clive postąpił wedle życzenia, winszując sobie w duchu, że nie podał najpierw richebourga.