– W penisy, nie jądra.
– Czy Garmony nie ma prawa do wyrażania swych potrzeb seksualnych, których zawsze tak ochoczo bronisz? Jakie właściwie popełnił przestępstwo, że trzeba to nagłośnić?
– Przestępstwo hipokryzji, Clive. On chce ludzi wieszać i stawiać pod pręgierzem, głosi pochwałę rodziny, ciska gromy na imigrantów, azylantów politycznych, włóczęgów, ludzi z marginesu.
– To nieistotne.
– Ależ oczywiście, że istotne. Nie pieprz.
– Jeśli w tym, że jest się transwestytą, nie ma nic złego, to nie ma też nic złego w tym, że transwestytą okazuje się rasista. Złem jest natomiast być rasistą.
Vernon westchnął z udawanym politowaniem.
– Posłuchaj mnie…
Ale Clive'a poniosła już wena.
– Jeśli nie ma nic złego w tym, że się jest transwestytą -ciągnął – to nie ma też nic złego w tym, że okazuje się nim człowiek głoszący pochwałę rodziny. Że jest nim w życiu prywatnym, rzecz jasna. Jeśli nie ma nic złego w…
– Clive! Posłuchaj mnie. Całe dnie spędzasz w pracowni, śniąc o symfoniach. Nie masz pojęcia, o co toczy się gra. Jeśli teraz nie powstrzymamy Garmony'ego, jeśli w listopadzie zostanie premierem, to jego partia będzie miała dużą szansę wygrania wyborów w przyszłym roku. Pomyśl, pięć kolejnych lat! Będzie jeszcze więcej ludzi żyjących poniżej minimum socjalnego, jeszcze więcej osadzonych w więzieniach, więcej bezdomnych, więcej zbrodni, więcej zamieszek niż w zeszłym roku. Przecież on gada o powszechnym obowiązku służby wojskowej. Środowisko naturalne też ucierpi, bo facet woli przypodobać się swoim kolegom z kręgu biznesu, niż podpisać uzgodnienia dotyczące efektu cieplarnianego. Chce nas wyprowadzić z Europy. Będzie katastrofa gospodarcza! Może dla ciebie to pestka – Vernon zatoczył szeroko ręką po kuchni – ale dla większości ludzi…
– Licz się ze słowami, gdy pijesz moje wino – warknął Clive. Sięgnął po richebourga i napełnił kieliszek Vernona. – Sto pięć funtów butelka.
Vernon łyknął połowę zawartości.
– To tylko dowodzi mojej racji. Chyba po czterdziestce nie stałeś się wygodnickim prawicowcem, co?
Na ten atak Clive odpowiedział atakiem:
– Wiesz, o co w tym wszystkim naprawdę chodzi? Odwalasz czarną robotę za Lane'a. On cię wrabia. Wykorzystuje cię, Vernon, i dziwię się, że tego nie dostrzegasz. Nienawidzi Garmony'ego za jego romans z Molly. Gdyby miał coś na mnie albo na ciebie, też by to wykorzystał. A może ma? – dodał po chwili. – Pstrykała ci jakieś fotki? W stroju płetwonurka? Albo może w spódniczce baletnicy? O tym społeczeństwo też powinno się dowiedzieć.
Vernon wstał i schował zdjęcia do nesesera.
– Przyjechałem do ciebie, bo miałem nadzieję, że dodasz mi otuchy. Albo przynajmniej wysłuchasz mnie ze zrozumieniem. Nie przyjechałem po to, żebyś mnie, kurwa, obrażał.
Wyszedł do przedpokoju. Clive ruszył za nim, ale nie czuł skruchy.
Vernon otworzył drzwi i odwrócił się w progu. Zdawał się nie domyty i pognębiony.
– Nie rozumiem cię – rzekł cicho. – Podejrzewam, że nie mówisz ze mną szczerze. Dlaczego naprawdę jesteś przeciwny opublikowaniu tych zdjęć?
Być może było to pytanie retoryczne. Ale Clive zbliżył się na kilka kroków i odparł:
– Chodzi o Molly. My dwaj nienawidzimy Garmony'ego, ale ona go lubiła. On jej ufał, a ona nigdy nie zawiodła jego zaufania. To była ich osobista sprawa. To są jej zdjęcia i nie mają one nic wspólnego ze mną, z tobą ani z twoimi czytelnikami. Z całych sił sprzeciwiłaby się temu, co robisz. Szczerze mówiąc, uważam, że dopuszczasz się zdrady wobec niej.
Aby Vernon nie miał satysfakcji z zatrzaśnięcia mu drzwi przed nosem, Clive odwrócił się po tych słowach na pięcie i ruszył do kuchni, by samotnie zjeść kolację.
3
Przed hotelem, pod surowym kamiennym murem, stała długa drewniana ławka. Rankiem, po śniadaniu, Clive usiadł na niej, by zasznurować buty. Choć wciąż wymykał mu się kluczowy motyw finału, w swych poszukiwaniach zrobił dwa duże kroki naprzód. Pierwszy miał charakter ogólny: Clive był dobrej myśli. Tło opracował już w Londynie, a choć nie spał zbyt dobrze, powrót do ulubionych krajobrazów napawał go otuchą. Drugi miał charakter konkretu: wiedział już, czego szuka. Właściwie trop prowadził wstecz, gdyż Clive wyczuwał, że odpowiedź kryje się w niedomówieniach poprzednich części symfonii. Wiedział, że rozpozna to, czego szuka, gdy tylko to usłyszy. Zamykająca utwór linia melodyczna winna brzmieć dla nienawykłego do niej ucha, jak gdyby została zapowiedziana czy też narodziła się we wcześniejszych stadiach muzyki. Odnalezienie właściwych nut miało być aktem natchnionej syntezy. To było tak, jak gdyby Clive już znał te nuty, tylko jeszcze nie potrafił ich usłyszeć. Znał ich kuszącą słodycz i melancholię. Znał ich prostotę, bo przecież wzór dla nich stanowiła Oda do radości Beethovena. Weźmy pierwszą melodię: kilka stopni pod górę, parę w dół. Mogłaby to być dziecięca piosenka. Całkowicie bezpretensjonalna, a jednak o jakże potężnym ładunku duchowości. Clive wstał, by odebrać prowiant od kelnerki, która wyszła na dwór. Oto był wzniosły cel jego misji, jego ambicja. Beethoven. Przyklęknął na żwirowym parkingu, by spakować kanapki z tartym serem do plecaka.
Zarzucił plecak na ramię i ruszył ścieżką ku dolinie. Nocą nad Krainę Jezior nadciągnął ciepły front atmosferyczny i szron zniknął z drzew i łąki nad potokiem. Chmury zawisły wysoko, tworząc jednolitą szarość, słońce dawało czyste, matowe światło, a dróżka była sucha. Późną zimą rzadko kiedy zdarzały się lepsze warunki. Oszacował, że zostało zaledwie osiem godzin do zmroku, wiedział jednak, że jeśli tylko w porę zejdzie z turni i wróci do doliny, to odnajdzie drogę z pomocą latarki. Miał zatem dość czasu, by wejść na Scafell Pike, z decyzją o wspinaczce mógł jednak poczekać, póki nie znajdzie się na Esk Hause.
Z początku, gdy ruszył na południe do Langstrath, mimo optymizmu owładnęło nim niemiłe uczucie samotności pod gołym niebem. Bezradnie zapadał w sen na jawie, którym była rozbudowana historia o zamachowcu kryjącym się za skałami, przyczajonym, by go zabić. Clive raz po raz zerkał przez ramię. Znał dobrze to uczucie, bo często wędrował w pojedynkę. Zawsze pojawiał się pewien wewnętrzny opór, który należało przezwyciężyć. Musiał się zdobyć na akt woli, podjąć zmaganie z własnym instynktem, przemóc się, by się oddalić od ludzi, od schronienia, ciepła i pomocy. Skala skrojona na miarę codziennej perspektywy pokojów i ulic doznawała raptem zniewagi ze strony monumentalnej pustki. Blok skał wznoszący się ponad doliną był marsowym kamiennym obliczem. Szum i grzmot strumienia przemawiały językiem gróźb. Skulona jaźń i wszystkie niskie skłonności podpowiadały Clive'owi, że dalszy marsz to głupota i bezsens, że popełnia błąd.
Clive szedł jednak dlatego, że owo skarłowacenie i niepokój były uwarunkowaniami – przypadłością – od których szukał wytchnienia, a także świadectwem, że codzienny kierat – ślęczenie nad fortepianem przez długie godziny dzień w dzień – zredukował jego doznania do bojaźni. Znowu miał dorosnąć i wyzbyć się lęku. Przecież tu nie ma żadnego zagrożenia – tłumaczył sobie – jedynie obojętność żywiołów. Oczywiście, że były niebezpieczeństwa, ale niebezpieczeństwa całkiem zwyczajne, umiarkowane: bolesny upadek, zgubienie drogi, nagła zmiana pogody, nadejście nocy. Poradzenie sobie z nimi przywróciłoby mu pewność siebie. Ludzki sens rychło wyparuje ze skał, krajobraz nabierze piękna i wciągnie Clive'a w swą głębię. Nieprawdopodobny wiek gór i spowijająca je misterna siatka żywych bytów przypomną mu, że należy do tego porządku, że jest jego mało znaczącą cząsteczką, i wówczas dostąpi wolności.