Tego dnia jednak zbawienny proces dokonywał się oporniej niż zwykle. Clive szedł już półtorej godziny, a jednak wciąż zerkał podejrzliwie na głazy, czy coś się za nimi nie kryje, wciąż patrzył z niejasną obawą na posępne oblicze skały porosłej trawą u krańca doliny, napastowany w dodatku przez urywki rozmowy odbytej z Vernonem. Otwarte przestrzenie, które w zamyśle miały umniejszać jego troski, zminimalizowały wszystko inne: ludzkie starania zdawały się bezcelowe, zwłaszcza komponowanie symfonii, czyli owe cherlawe, napuszone, skazane na niepowodzenie porywy, by wznieść bezmiar dźwięku. Żarliwe wysiłki. Po co? Dla pieniędzy. By zyskać szacunek. Nieśmiertelność. Żeby zaprzeczyć przypadkowości, która nas spłodziła, i rozwiać lęk przed śmiercią. Przystanął, by poprawić sznurowadła. Nieco dalej zdjął sweter i wypił sporo wody z butelki, chcąc pozbyć się smaku wędzonego śledzia zjedzonego niepotrzebnie na śniadanie. Potem przyłapał się na ziewaniu i tęsknocie za łóżkiem czekającym w małym hotelowym pokoiku. Niemożliwe, by już się zmęczył. Zawrócić? W żadnym wypadku, przecież tyle zachodu go kosztowało, by się tu znaleźć.
Doszedł do mostu, którym przepasano strumień, i zatrzymał się, żeby usiąść. Należało podjąć decyzję. Mógł przejść na drugą stronę i łagodnym zboczem po lewej stronie dotrzeć na Stake Pass albo dojść do krańca doliny i wdrapać się mniej więcej stumetrową stromizną na Tongue Head. Nie czuł się na siłach, by iść na skalną wspinaczkę, nie przypadła mu jednak do smaku myśl, by ulec słabości albo własnym latom. Wreszcie postanowił trzymać się strumienia – mozolne gramolenie się po głazach być może wybije go z odrętwienia.
Godzinę później dotarł do krańca doliny i stanąwszy przed pierwszym uskokiem, pożałował swej decyzji. Rozpadało się rzęsiście i bez względu na cudowne właściwości przypisywane kosztownej wiatrówce, w którą szybko się wciskał, wiedział, że zgrzeje się od męczącej wspinaczki. Unikając mokrych, śliskich skał, obrał drogę prowadzącą wysokimi, pokrytymi darnią garbami, no i oczywiście, już po paru minutach pot zalewał mu oczy pospołu z deszczem. Martwiło go, że tętno tak szybko mu przyspieszyło, przystawał więc co trzy, cztery minuty, żeby odetchnąć. Przecież takie wejście powinno leżeć w granicach jego możliwości. Łyknął wody z butelki i piął się dalej. Korzystając z samotności, stękał i jęczał głośno przy każdym trudnym kroku.
Gdyby był w towarzystwie, zażartowałby z upokorzeń średniego wieku. Ale nie miał już w Anglii przyjaciół, którzy dzieliliby z nim pasję chodzenia po górach. Wszyscy znajomi najwyraźniej doskonale obywali się bez dzikiej przyrody – boisko i Hyde Park wiosną, oto były jedyne skrawki otwartej przestrzeni, których zdawali się potrzebować. Ale czy można powiedzieć, że żyją w pełni? Zgrzany, mokry i bez tchu, podźwignął się z trudem na trawiastą półkę i legł, chłodząc sobie twarz o darń i przeklinając w duchu przyjaciół za ich gnuśność, za brak apetytu na życie, tymczasem deszcz bił go w plecy. Zawiedli go. Nikt nie wiedział, gdzie jest, i nikogo to nie obchodziło.
Po pięciu minutach słuchania kropel bębniących w impregnowaną tkaninę kurtki, Clive wstał, żeby kontynuować wspinaczkę. Ale czy Kraina Jezior to w ogóle dzika przyroda? Zadeptana przez turystów enklawa, gdzie etykietuje się i opiewa po filistersku najmniejszą nawet ciekawostkę. Przecież to tylko ogromna brązowa sala gimnastyczna, a pokonywana stromizna jest trawiastym kozłem do przeskoczenia. To zwykła zaprawa w deszczu. Kiedy tak wdrapywał się ku przełęczy, prześladowały go jeszcze inne posępne myśli, ale gdy znalazł się już dość wysoko i trasa stała się łatwiejsza, gdy deszcz ustał i długi rozstęp wśród chmur przyniósł małą pociechę w postaci rozrzedzonych promieni słońca, wreszcie się dokonało – Clive poczuł się dobrze. Może był to tylko efekt wydzielania endorfin przez mięśnie zmuszone do wysiłku, a może po prostu znalazł swój rytm. Lub też stało się tak dlatego, że nadeszła chwila oczekiwana w każdej górskiej wspinaczce – moment, kiedy dociera się do przełęczy i przekracza granicę, kiedy w zasięgu wzroku ukazują się nieśmiało nowe szczyty i doliny -tutaj Great End, Esk Pike, Bowfell. Teraz góry były naprawdę piękne.
Stanąwszy na niemal idealnej równi, ruszył po kępach trawy w kierunku szlaku, którym przychodzili turyści od strony Langdale. Latem była to przygnębiająco ruchliwa trasa. Tego dnia jednak na wycieczkę wybrał się jeszcze tylko jeden samotny wędrowiec w niebieskim ubraniu, który akurat pokonywał szerokie wrzosowisko, spiesząc niezłomnie ku Esk Hause, jak gdyby na umówioną randkę. Gdy Clive się zbliżył, zobaczył, że jest to kobieta, co skłoniło go do przypisania sobie w wyobraźni roli jej mężczyzny, którego najwyraźniej nie mogła się już doczekać: wypatruje jej przy samotnym stawie, woła ją po imieniu, gdy ona nadchodzi, wyjmuje z plecaka butelkę szampana i dwa wysokie srebrne kieliszki, rusza jej na spotkanie… Clive nigdy nie miał kochanki ani żony, która lubiłaby włóczyć się po górach. Susie Marcellan, zawsze chętna spróbować czegoś nowego, pojechała z nim kiedyś do Catskills, ale okazała się rybą wyjętą z wody Manhattanu, całe dnie utyskując komicznie na robactwo, odciski i brak taksówek.
Zanim doszedł do szlaku, kobieta wysforowała się do przodu o pół mili i zaczęła zbaczać na prawo, w kierunku Allen Crags. Przystanął, żeby zwiększyła się odległość między nimi, żeby mieć jak najwięcej płaskowyżu dla siebie. Rozszerzała się szczelina wśród chmur, a z tyłu, na Rosthwaite Fell, struga światła na orlicach ognistą czerwienią i żółcią ratowała reputację brązu. Clive zapakował wiatrówkę do plecaka, zjadł jabłko i zastanowił się nad obraniem dalszej drogi. Zapragnął wejść na Scafell Pike, palił się wręcz do tego. Najszybciej dotarłby na górę z Esk Hause, ale teraz, kiedy już poczuł się rozluźniony, postanowił iść dalej na północny zachód, zejść do Sprinkling Tarn i jeszcze niżej pod Sty Head, po czym wspiąć się długą trasą przy Corridor Route. Jeśli zszedłby potem pod Great End i wrócił tą samą drogą, którą przyszedł, przez Langstrath, zdążyłby do hotelu przed zmrokiem.
Ruszył więc swobodnym krokiem w kierunku zachęcającej szerokiej grani Esk Hause, czując wreszcie zespolenie ze swym czterdziestokilkuletnim ciałem. To nie zwiotczałe mięśnie, ale duch hamował jego ruchy. Jakże mocne miał teraz nogi, kiedy poprawił mu się humor!
Obchodząc szerokie blizny po erozji spowodowanej przez turystów, zdążał łukiem nad grań leżącą z przodu i – jak to się często dzieje – zaczął postrzegać swe życie w nowych, jasnych barwach, radując się wspomnieniami niedawnych drobnych sukcesów: reedycja wczesnego utworu orkiestrowego na płycie kompaktowej, niemal bałwochwalcza wzmianka o jego dorobku artystycznym w niedzielnej gazecie, mądre i dowcipne przemówienie, które wygłosił podczas wręczania nagrody oniemiałemu uczniowi. Clive objął wyobraźnią całą swoją twórczość, pomyślał o tym, jakże bogata i różnorodna się jawi, ilekroć uda mu się otrząsnąć i spojrzeć na nią z dalszej perspektywy, jak w sposób abstrakcyjny odzwierciedla historię całego jego życia. A jeszcze tyle zostało do zrobienia. Pomyślał ciepło o bliskich mu ludziach. Być może zbyt ostro potraktował Vernona, który przecież próbuje tylko ratować swoją gazetę i uchronić kraj od skandalicznej polityki Garmony'ego. Zadzwoni do niego dziś wieczorem. Ich przyjaźń jest zbyt cenna, by przekreśliło ją jedno odosobnione nieporozumienie. Przecież mogą się zgodzić, że mają odmienne zdanie, i pozostać w zażyłości.
Te pogodne myśli przywiodły go wreszcie nad grań, skąd roztaczała się panorama na długie zejście ku Sty Head i skąd zobaczył coś, na widok czego aż krzyknął ze złości. Rozproszona na przestrzeni ponad mili, poznaczona jaskrawymi punktami w kolorze fluoryzującego oranżu, błękitu i zieleni, szła duża grupa turystów. Byli to uczniowie, być może aż setka, zdążający do górskiego stawu. Clive wiedział, że przynajmniej z godzinę potrwa, nim ich wszystkich wyprzedzi. W okamgnieniu krajobraz się przeistoczył, stał się obłaskawiony, zredukowany do rangi zatłoczonego skweru. Nie tracąc ani chwili dłużej na przyczyny swych tradycyjnych narzekań – idiotyzm i wizualne zanieczyszczenie, jakimi są wiatrówki odblaskowe, oraz tajemniczy instynkt stadny, który zmusza ludzi do chodzenia w tak wielkich grupach – skręcił w prawo, ku Allen Crags, i gdy tylko stracił uczniów z oczu, odzyskał dobry humor. Oszczędzi sobie żmudnego wejścia na Scafell Pike i zamiast tego wróci bez pośpiechu wzdłuż grani i zejdzie do Thornythwaite Fell i w dolinę.