Выбрать главу

Zdawało się, że w ciągu zaledwie kilku minut stanął na turni, łapiąc oddech i winszując sobie zmiany planów. Czekała go teraz marszruta, którą Wainwright określił w swych Wierzchołkach południa jako „ze wszech miar ciekawą": ścieżka wznosiła się i opadała przy małych stawach i przecinała mokradła, skalne nawisy i kamienne płaskowyże, zmierzając ku szczytom Glaramary. Oto perspektywa, która ukoiła go przed tygodniem, kiedy zasypiał.

Szedł już kwadrans i właśnie wchodził stokiem, który kończył się pochyłym pocętkowanym głazem, gdy wreszcie stało się to, na co miał nadzieję: rozkoszował się samotnością, czuł się błogo w swoim ciele, myślami bujał w obłokach, i oto nagle usłyszał muzykę, której szukał – albo przynajmniej wskazówkę co do jej formy.

Otrzymał to jak dar: kiedy się zbliżał, z donośnym wrzaskiem zerwało się do lotu spłoszone szare ptaszysko. Nabierając wysokości i kołując nad doliną, zakrzyknęło piskliwie na trzy nuty, które Clive rozpoznał jako odwróconą linię melodyczną nakreśloną już wcześniej przez niego dla pikolo. Jakże eleganckie, jakże proste. Wsteczne odtworzenie sekwencji zrodziło pomysł niewyszukanej i pięknej pieśni w takcie na cztery czwarte, którą prawie teraz słyszał. Ale nie całkiem. Pojawił się obraz odsłaniających się schodów, biegnących w dół, opadających – od klapy w poddaszu albo od drzwi lekkiego samolotu. Jedna nuta ociągała się i podpowiadała kolejną. Usłyszał ją, miał, a potem pierzchła. Rozżarzyło się dręczące, z wolna odchodzące wyobrażenie i dobiegło cichnące wezwanie smutnej piosnki. Ta synestezja była katorgą. Nuty pozostawały w pełni od siebie zależne – małe wypolerowane kolumny, na których idealnym łukiem rozpinała się linia melodyczna. Gdy doszedł do nachylonego głazu i przystanął, by wyjąć z kieszeni notes i ołówek, niemalże złowił ją znowu. Nie, nie była do końca smutna. Pobrzmiewała w niej radość, optymistyczne postanowienie na przekór wszystkiemu. Odwaga.

Zaczął pospiesznie zapisywać fragmenty tego, co usłyszał, mając nadzieję, że aktem woli zmusi resztę do zaistnienia, gdy raptem doszedł go inny dźwięk, nie będący wyimaginowanym tonem ani ptasim wołaniem, lecz pomrukiem ludzkiego głosu. Clive był na tyle skupiony, że omal nie oparł się pokusie, by podnieść wzrok. Ale jednak się nie powstrzymał. Wyjrzawszy zza głazu, który sterczał nad dziesięciometrowym spadkiem terenu, zobaczył malutki staw, niewiele większy od sporej kałuży. Po jego przeciwległej stronie, na trawie okalającej wodę, zatrzymała się kobieta w niebieskim ubraniu, widziana wcześniej przy wrzosowisku. Zwrócony do niej twarzą stał mężczyzna, który mówił coś niskim, jednostajnym tonem i nie wyglądał na turystę. Miał pociągłą i wąską twarz przypominającą zwierzęcy ryj. Ubrany był w starą tweedową marynarkę i szare spodnie z flaneli oraz czapkę z daszkiem, a szyję obwiązał strzępkiem brudnej białej tkaniny. Prawdopodobnie rolnik ze wzgórz – pomyślał Clive – albo facet, który, choć wyraźnie nie cierpi wędrówek po górach i stosownego wyposażenia, stawił się jednak na umówione spotkanie. Spotkanie, które Clive tak trafnie przewidział.

Wydawało się, że ta nagła odsłona – dwie postacie ukazane pośród skał jak na dłoni – dokonuje się wyłącznie na jego użytek. Było tak, jak gdyby dwoje aktorów tworzyło żywy obraz, którego sensu on sam musi się doszukać, i jak gdyby nie traktowali oni sprawy do końca poważnie, jakby tylko udawali, że nie wiedzą, iż ich podpatruje. Bez względu jednak na intencje pary, Clive'owi natychmiast przyszła do głowy myśl wyraźna jak rozpalony neon: Mnie tu nie ma.

Dał nura za skałę i notował dalej. Jeśli zdoła zapisać pobrzmiewające już w głowie fragmenty, będzie mógł cichaczem usunąć się w jakiejś odleglejsze miejsce, gdzie dopracuje resztę w spokoju. Kiedy nagle rozbrzmiał głos kobiety, Clive nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Już teraz z trudem chwytał myślą to, co jeszcze przed chwilą wydawało się wyraziste. Przez minutę szukał po omacku, po czym usłyszał to znowu, ową rozciągniętą jakość, tak oczywistą, kiedy się uobecniała, a tak nieuchwytną, kiedy pozwalał sobie na najlżejsze rozluźnienie uwagi. Wykreślał nuty z głowy, gdy tylko znalazły się na kartce, ale raptem usłyszał głos kobiety przechodzący w krzyk i jego ręka znieruchomiała.

Wiedział, że popełnia błąd, wiedział, że powinien pisać dalej, ale po raz kolejny zerknął zza głazu. Stała teraz twarzą w jego kierunku. Ocenił, że ma pod czterdziestkę. Drobna, smagła, chłopięca twarz i kręcone czarne włosy. Najwyraźniej się znali, bo doszło do sprzeczki – najpewniej była to kłótnia małżeńska. Kobieta położyła plecak na ziemi i stanęła w wyzywającej pozie na szeroko rozstawionych nogach, wziąwszy się pod biodra i odchyliwszy lekko głowę do tyłu. Mężczyzna zbliżył się o krok i chwycił ją za łokieć. Wyszarpnęła się gwałtownym ruchem ręki w dół. Potem coś krzyknęła i poderwała plecak z trawy, chcąc zarzucić go na ramię. Ale on też go złapał i ciągnął teraz w swoją stronę. Przez kilka sekund się szamotali, tarmosząc plecakiem w tę i we w tę, aż wreszcie mężczyzna go wyrwał i jednym pogardliwym ruchem ręki, a właściwie skrętem nadgarstka, rzucił do stawu. Plecak zatańczył na w pół zanurzony i zaczął z wolna tonąć.

Kobieta weszła szybko do wody na jakieś dwa kroki, po czym się rozmyśliła. Gdy się odwracała, mężczyzna znów spróbował chwycić ją za rękę. Przez cały czas mówili, sprzeczali się, ale ich głosy dobiegały do Clive'a z przerwami. Leżąc na przechylonym głazie, z ołówkiem w palcach, z notesem w drugiej dłoni, westchnął. Czy naprawdę musi się wtrącać? Wyobraził sobie, jak zbiega na dół. A w chwili gdy ich dopada, powstaje wiele możliwości. Być może mężczyzna ucieknie, a kobieta będzie wdzięczna za przyjście jej z pomocą i razem zejdą do głównej drogi przy Seatoller. Nawet ta mało prawdopodobna ewentualność przepłoszyłaby jego kruche natchnienie. Bo przecież najpewniej wszystko potoczy się inaczej: mężczyzna skieruje swą agresję na Clive'a, gdy tymczasem kobieta będzie patrzyła bezradnie. Albo z zadowoleniem, bo przecież możliwe też jest, że mimo wszystko są ze sobą blisko związani i obrócą się razem przeciw niemu, oburzeni, że wtrąca się w nie swoje sprawy.

Znowu krzyknęła, a rozpłaszczony na głazie Clive zamknął oczy. Coś cennego, mały klejnot, wymykało mu się z rąk. Przecież była jeszcze jedna możliwość: zamiast wchodzić tutaj na górę, mógł postanowić, że zejdzie do Sty Head, mijając uczniów w odblaskowych ubraniach, i ruszy dalej do Corridor Route aż na Scafell Pike. Wówczas to, co dzieje się teraz na jego oczach, potoczyłoby się swoim torem. Co komu pisane. Klejnot, linia melodyczna. Narzucała mu się jej doniosłość. Tak wiele od niej zależało: symfonia, obchody, jego reputacja, oda nieodżałowanego tysiąclecia do radości. Nie wątpił, że to, co na poły usłyszał, udźwignie wagę tematu. W prostocie dźwięków krył się autorytet dorobku całego życia. Był też przekonany, że nie jest to muzyka, która zwyczajnie czeka na odkrycie; przecież tworzył ją, dopóki mu nie przerwano, wykuwał z ptasiego krzyku, wyzyskiwał czujną wrażliwość umysłu zaangażowanego w powstawanie dzieła. Pojawiła się nagląca potrzeba dokonania wyboru: musi albo zejść na dół i stanąć w obronie kobiety, albo podreptać chyłkiem naokoło Glaramary i znaleźć sobie zaciszne miejsce, w którym będzie mógł pisać dalej – pod warunkiem, że natchnienie nie uleciało bezpowrotnie. Nie może dłużej tak sterczeć bezczynnie.