Выбрать главу

– Kochanie – szepnęła. Jego głos stłumiła pierzyna.

– Już są?

– Tylko dziewięciu.

– Kurwa mać.

– Muszę pędzić. Zadzwonię. Masz. Odgarnął pościel z twarzy i usiadł.

– A, no tak. Twoja dziewczynka. Candy. Powodzenia. Wkładając mu filiżankę do rąk, pocałowała go lekko w usta. Dotknęła dłonią jego policzka i przypomniała o listach na podłodze. Potem wyszła cicho i zbiegła na dół, by zadzwonić do swej sekretarki w szpitalu. W przedpokoju włożyła grube wełniane palto, zerknęła na swoją twarz w lustrze i już miała zabrać neseser, kluczyki i szalik, ale się rozmyśliła i poszła z powrotem na górę. Zobaczyła to, czego się spodziewała: drzemał, leżąc na wznak z rozrzuconymi rękoma, a kawa stygła przy pliku dokumentów ministerialnych. W ostatnim tygodniu – przy całej tej aferze i w perspektywie ukazania się zdjęć już nazajutrz, czyli w piątek – nie miała w ogóle czasu, nie miała ani chwili, w której mogłaby porozmawiać z nim o swoich sprawach, i choć wiedziała, że pamiętanie imion i nazwisk to ograna sztuczka polityków, poczuła się mile połechtana, że się wysilił. Poklepała go po ręce i szepnęła:

– Julian.

– O Boże! – westchnął, nie otwierając oczu. – O wpół do dziewiątej mam pierwsze spotkanie. Będę musiał przejść przez to gniazdo węży.

– Wszystko będzie dobrze, wręcz idealnie, zobaczysz. – Słowa te wypowiedziała powoli, lekkim, prawie beztroskim tonem, którym w szpitalu uspokajała zrozpaczonych rodziców.

Uśmiechnął się do niej, nie przekonany. Nachyliła się i szepnęła mu do ucha:

– Zaufaj mi.

Zbiegłszy na dół, kolejny raz zerknęła na siebie w lustrze. Zapięła palto i ułożyła szalik wokół szyi tak, by w połowie zakrywał twarz. Wzięła neseser i wyszła z mieszkania. Znalazłszy się na klatce, przystanęła z ręką na klamce drzwi wejściowych, gotując się do wypadu i sprintu w kierunku samochodu.

– Jest! Rosy! Tędy! Coś markotni dziś jesteśmy, proszę pani!

2

Mniej więcej w tym samym czasie, trzy mile na zachód, Vernon Halliday budził się i zapadał z powrotem w sen o pośpiechu lub też we wspomnienie o pośpiechu ożywione senną formą, jednym słowem w sen wspomnienie o biegu do sali zebrań korytarzami wyłożonymi zakurzoną czerwoną wykładziną, o spóźnionym biegu, kolejnym spóźnionym biegu urastającym do rangi oczywistego lekceważenia, biegu z jednego spotkania na drugie i z drugiego na kolejnych siedem, jeszcze przed lunchem, o szybkim kroku na zewnątrz, o szaleńczej pogoni w duchu, i tak przez cały tydzień, kiedy to wykładał swoje racje rozwścieczonym gramatykom, sceptycznemu zarządowi gazety, jej działowi produkcyjnemu, jej prawnikom, potem własnym adwokatom, a wreszcie ludziom George'a Lane'a, Radzie Prasowej, telewidzom oglądającym program na żywo i niezliczonym rozgłośniom radiowym. Vernon przedstawiał sprawę opublikowania zdjęć w kategoriach interesu społecznego, czyniąc to w podobnym tonie jak podczas rozmowy z Clive'em, tyle że w sposób bardziej ugrzeczniony, obszerniej i wyraziściej, a także z większym zapałem, posługując się mnogością przykładów, wykresów, diagramów i szkiców oraz kojącymi nerwy precedensami. Na ogół jednak biegł, klucząc niebezpiecznie po zatłoczonych ulicach do taksówek, z taksówek do marmurowych kuluarów i wind, z wind korytarzami, które prowadziły zdradziecko pod górę, spowalniając jego bieg, opóźniając coraz bardziej jego przybycie. Ocknął się na krótko i zobaczył, że jego żona, Mandy, już wstała, po czym oczy zaczęły mu się znowu kleić i z powrotem się tam znalazł, podnosząc wysoko neseser, gdy brnął przez wodę, przez krew i łzy płynące czerwoną wykładziną, których nurt przywiódł go wreszcie do sali wykładowej, gdzie wszedł na mównicę, by wyłuszczyć swoje racje. Tymczasem wokół zapanowała cisza, górująca nad wszystkim jak sekwoja, a w półmroku zobaczył tuziny zwróconych na siebie oczu i kogoś wychodzącego po trocinach, jakimi wysypuje się arenę cyrku, kogoś, kto wyglądał jak Molly, ale kto nie zareagował na jego wołanie.

Wreszcie obudził się na dobre w beztrosce porannych dźwięków – ptasie trele, odległe tony radia w kuchni, ciche skrzypnięcie zamykanych drzwi szafy. Odgarnąwszy kołdrę, leżał na wznak nagi, czując, jak ogrzane kaloryferami powietrze wysusza chłodną wilgoć na jego piersi. Sny były po prostu kalejdoskopowym rozszczepieniem minionego tygodnia, uczciwym komentarzem na temat jego tempa i kosztów emocjonalnych, pomijającym jednak – z bezmyślną stronniczością podświadomości – plan gry, owe racjonalne rozumowanie, którego wykluwająca się logika uchroniła Vernona od popadnięcia w obłęd. Dzień publikacji wypadał nazajutrz, czyli w piątek, przy czym jedno z trzech zdjęć miano zachować na poniedziałek, żeby przedłużyć żywot całej sprawy. A sprawa aż kipiała życiem, wierzgała nogami i biegła do przodu tak szybko, że Vernon ledwo mógł nadążyć. Od kilku dni, konkretnie od dnia, kiedy sąd uchylił swój zakaz, gazeta rozsiewała tropy, rozbudzając i podsycając ciekawość czytelników, w rezultacie czego zdjęcia, których nikt jeszcze nie widział, stały się treścią życia politycznego od parlamentu po najpodlejsze puby, tematem powszechnej dyskusji, zagadnieniem, o którym każdy szanujący się obywatel musiał mieć wyrobione zdanie. Doniosła o potyczkach w sądzie, oziębłym poparciu ministra przez swych współbraci z rządu, dygocie premiera, „poważnym zaniepokojeniu" głównych postaci opozycji i refleksjach autorytetów. Oddała swe łamy do dyspozycji tych, którzy potępiali publikację zdjęć, i sponsorowała debatę telewizyjną na temat przydatności ustawy chroniącej prywatność jednostki.

Mimo odmiennych zdań wyłaniał się powoli szeroki konsensus, że „The Judge" to przyzwoita, bojowa gazeta, że rząd zbyt długo sprawuje władzę, że skompromitował się moralnie z powodu swych finansowych i seksualnych grzechów, że Julian Garmony jest jego nieodrodnym synem i że to postać godna pogardy, której głowę trzeba jak najszybciej podać społeczeństwu na tacy. W ciągu tygodnia nakład wzrósł o sto tysięcy egzemplarzy, a Vernon przekonał się, że stoi wobec milczenia kierowników działów, a nie ich oporu – w głębi duszy wszyscy chcieli, by zrobił po swojemu, byleby tylko zaprotokołowano ich pryncypialny sprzeciw. Wygrywał powoli spór, ponieważ nie było takiego – nawet wśród najmniej rozgarniętych dziennikarzy – który by nie dostrzegł, że można upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu: uratować gazetę i zachować czyste sumienie.

Wyciągnął się, zadygotał i ziewnął. Do pierwszego spotkania zostało siedemdziesiąt pięć minut i zaraz będzie musiał wstać, żeby się ogolić i wziąć prysznic, ale dopiero za moment, jeszcze nie teraz, bo uczepił się kurczowo jedynej spokojnej chwili w całym dniu. Nagość na tle prześcieradła, dzikie kłębowisko pościeli przy kostce i widok własnych genitaliów, mimo zaawansowanego wieku nie przysłoniętych przez wystający, gruby brzuch, przygnał mgliste erotyczne myśli niczym odległe chmury w letni dzień. Ale Mandy pewnie wychodzi już do biura, a jego najnowsza przyjaciółka, Dana, która pracowała w Izbie Gmin, dopiero we wtorek wracała z zagranicy. Vernon przekręcił się na bok, zastanawiając się, czy ma siłę, żeby się masturbować, i czy dobrze mu zrobi, jeżeli na chwilę uwolni myśli od czekających go zadań. Poruszył kilkakrotnie ręką bez przekonania i dał spokój. Wydawało się, że obecnie brak mu koniecznego zapału, jasności myśli lub też może potrzebował raczej pustki w głowie, a sam czyn jawił się jako coś osobliwie staroświeckiego i nie do pomyślenia, jak rozpalanie ognia poprzez pocieranie dwóch patyków.