Poza tym w jego życiu pojawiło się ostatnio tyle ważnych spraw, tyle rzeczywistego świata, który go ekscytował, że zwykła fantazja nie mogła iść z tym w zawody. Co powiedział, co powie, jak poszło. Kolejny ruch, pęczniejące następstwa sukcesu… Praktycznie każda mijająca godzina rozpędzonego tygodnia objawiała Vernonowi nowe oblicza jego władzy i potencjału, a gdy dar przekonywania i dalekowzroczność zaczynały rodzić owoce, on sam czuł, że jest potężny i usposobiony życzliwie, być może odrobinę bezwzględny, ale w ostatecznym rozrachunku dobry, zdolny do tego, by stanąć sam przeciw wszystkim, by płynąć pod prąd, by patrzeć nad głowami równych sobie ze świadomością, że za chwilę ukształtuje losy tego kraju i że potrafi udźwignąć wiążącą się z tym odpowiedzialność. Co tam udźwignąć – potrzebował tej odpowiedzialności, jego talent łaknął brzemienia, którego nikt poza nim nie mógłby unieść. Kto na jego miejscu zachowałby się tak zdecydowanie, gdy George, kryjąc się za agentem, wypuścił zdjęcia na rynek? Osiem innych gazet złożyło oferty i Vernon musiał przebić początkową cenę w czwórnasób, by dobić targu. Z trudem przychodziło mu uwierzyć, że jeszcze nie tak dawno skarżył się na otępiałość pod czaszką i poczucie nieistnienia, które rodziły w nim lęk przed obłędem i śmiercią. Pogrzeb Molly rozstroił mu nerwy. Teraz cel i własna jaźń wypełniały go po czubek głowy. Afera była rzeczywista i on też.
Jedna drobnostka mąciła jego szczęście: Clive. Vernon tak często przemawiał do niego w myśli, cyzelując swoje racje, dodając to, co powinien był powiedzieć tamtego wieczoru, że niemalże przekonał sam siebie, iż przeciągnął przyjaciela na swoją stronę, podobnie jak zatriumfował w starciu z dinozaurami z rady nadzorczej. Nie rozmawiali od awantury i im bliżej było do dnia publikacji, tym bardziej się martwił. Czy Clive się dąsa, czy ciągle jest wściekły, a może zamknął się zwyczajnie w pracowni i poświęcił pracy, zapominając o Bożym świecie? W ciągu tygodnia Vernon kilkakrotnie próbował wygospodarować minutę, by do niego zadzwonić, bał się jednak, że nowe spięcie z przyjacielem osłabi jego determinację przed czekającymi go spotkaniami. Łypnął okiem na telefon przesłonięty stłoczonymi, zmiętoszonymi poduszkami, po czym sięgnął po niego ręką. Nie zamierza znowu stchórzyć z powodu przesadnej roztropności. Trzeba ratować tę przyjaźń. Lepiej by zabrał się do tego w chwili, kiedy jest spokojny. W słuchawce zabrzmiał już ton dzwonka, kiedy Vernon zauważył, że jest dopiero kwadrans po ósmej. O niebo za wcześnie. No i proszę, szamotanina i grzechot po drugiej stronie linii wskazywały na bliskie paraplegii wybicie ze snu.
– Clive? Mówi Vernon.
– Co?
– Mówi Vernon. Obudziłem cię? Przepraszam…
– Nie, nie, w porządku. Już nie śpię, po prostu się zamyśliłem…
Rozległ się szelest pościeli, gdy Clive poprawiał się w łóżku. Dlaczego tak często kłamiemy przez telefon na temat spania? – pomyślał Vernon. Nie chcemy odsłaniać naszej słabości? Kiedy Clive odezwał się znowu, głos miał już mniej ochrypły.
– Chciałem do ciebie zadzwonić, ale w przyszłym tygodniu mam próby w Amsterdamie. Tyram jak wół.
– Ja też – odparł Vernon. – Ostatnimi dniami nie miałem czasu się podrapać. Wiesz, chciałbym z tobą porozmawiać jeszcze raz o tych zdjęciach.
Zapadła chwila ciszy.
– O zdjęciach? A tak, o zdjęciach. Pewnie usiłujesz dopiąć swego?
– Zasięgnąłem opinii wielu ludzi i ogólnie jest zgoda, że powinniśmy publikować. Już jutro.
Clive odchrząknął cicho.
– No cóż, ja wyraziłem swoje zdanie – odparł spokojnym tonem. – Pozostając w zgodzie, pozostańmy przy swoim.
– Nie chciałbym, żeby ta sprawa nas poróżniła – rzekł Vernon.
– Ależ skąd.
Rozmowa zeszła na inne tory. Vernon zrelacjonował w ogólnych słowach miniony tydzień. Clive opowiedział, jak pracuje nocami, jak to pchnął symfonię do przodu i pojechał do Krainy Jezior.
– A właśnie, jak tam było?
– Świetnie. Poszedłem do miejsca zwanego Allen Crags. Tam nastąpił przełom, nadeszło czyste natchnienie, bo wiesz, ta melodia…
W tej chwili Vernon usłyszał piknięcie sygnalizujące telefon oczekujący na linii. Drugie, trzecie, ustało. Ktoś z redakcji. Pewnie Frank Dibben. Dzień – ostatni i najważniejszy dzień – nabierał rozpędu. Vernon przysiadł nago na skraju łóżka i chwycił zegarek, żeby porównać czas ze wskazaniem budzika. Clive się nie gniewał, więc wszystko było w porządku, a teraz należało pędzić.
– …nie widzieli mnie, bo siedziałem za skałką, a zachowywał się naprawdę brutalnie, no ale musiałem się zdecydować…
– Mhm – powtarzał Vernon mniej więcej co pół minuty. Stał na jednej nodze u końca przewodu napiętego do granic wytrzymałości, próbując wyciągnąć czystą bieliznę z szafy. Prysznic był poza zasięgiem. Podobnie golenie na mokro.
– …nie wiem, może zbił ją na krwawą miazgę. No ale z drugiej strony…
– Mhm.
Ze słuchawką wciśniętą między ramię a policzek Vernon usiłował wyjąć bez hałasu koszulę z celofanu. Czy to z nudów, czy z sadyzmu pakowacze zapinają wszystkie guziki?
– …z pół mili i tam znalazłem sobie skałkę, która posłużyła mi za stół…
Vernon wsuwał się właśnie w spodnie, kiedy znów rozległo się pikanie.
– A to świetnie – rzekł. – Skała jako stół. Każdy by tak zrobił na twoim miejscu. Słuchaj, Clive, jestem już spóźniony. Muszę gnać. Może spotkamy się jutro?
– Aha. No tak, dobrze. Wpadnij po pracy.
3
Vernon wykaraskał się z tylnego siedzenia małego auta przydzielonego mu przez gazetę i stanął na chodniku przed redakcją, wygładzając pomięty garnitur. Spiesząc holem wyłożonym czarno – rudym marmurem, zobaczył Dibbena czekającego przy windzie. Frank został zastępcą kierownika działu zagranicznego w dniu swych dwudziestych ósmych urodzin. Po czterech latach i kadencjach trzech redaktorów naczelnych wciąż tkwił w tym samym miejscu i szeptano, że z niecierpliwości przebiera nogami. Z powodu wygłodniałego spojrzenia jego zapadniętych oczu zwano go Kasjuszem, ale niesłusznie: miał czarne źrenice, twarz pociągłą i bladą oraz gęstą szczecinę, co upodabniało go do śledczego z posterunku policji, lecz zachowywał się rycersko, choć z lekkim dystansem, i cechowała go pociągająca, cierpka inteligencja. Vernon nie znosił go, choć zbliżyli się do siebie w pierwszych dniach afery Garmony'ego. Wieczorem następnego dnia po przyjęciu przez komisję zakładową związku zawodowego dziennikarzy wotum nieufności wobec swego redaktora naczelnego i po utarczce z Clive'em młody mężczyzna śledził zgarbioną postać Vernona, po czym podkradł się, dotknął jego ramienia i zaproponował kieliszek. W głosie Dibbena było coś przekonującego.
Wstąpili do nie znanego Vernonowi pubu w bocznej uliczce, lokalu z podartym czerwonym pluszem i szarym, zadymionym powietrzem. Zajęli stolik tuż za gigantyczną szafą grającą. Przy ginie z tonikiem Frank zwierzył się redaktorowi naczelnemu ze swego skrywanego oburzenia z powodu obrotu, jaki przybrały sprawy. Wczorajszym głosowaniem, rzekł, manipulowały dyżurne brytany związku, których urazy i rachunki do uregulowania sięgają wielu lat wstecz, natomiast on, Frank, wymówił się od udziału w zebraniu nawałem pracy. Są jeszcze inni, przekonywał, nie tylko on, którzy myślą podobnie, którzy uważają, że „The Judge" powinien poszerzyć swoją ofertę, ożywić się i dokonać czegoś śmiałego, choćby uziemić ministra, ale gramatycy położyli skostniałą łapę na wszystkich dźwigniach mecenatu i awansu. Stara gwardia woli, żeby gazeta zdechła, niż żeby uwzględniła zainteresowania czytelników przed trzydziestką. Utrącili pomysł większej czcionki, strony o modzie i urodzie, horoskopu, dodatku na temat zdrowia, rubryki o życiu towarzyskim, jak również zdrapkę, porady sercowe oraz zjadliwy reportaż o rodzinie królewskiej i drugi o muzyce pop. A teraz wystąpili przeciw naczelnemu, który przecież może uratować gazetę. Vernon ma wielu zwolenników wśród młodszych dziennikarzy, ale im nie przysługuje prawo głosu. Nikt nie chce się wychylić jako pierwszy i dostać po głowie.