Выбрать главу

Frank pacnął guzik i przez chwilę nic się nie działo. Następnie widna osunęła się kilka cali, po czym podźwignęła się w górę.

Po drugiej stronie harmonijkowych drzwi czekała jak zwykle Jean z plikiem listów, faksów i notatek.

– Czekają na ciebie w sali numer sześć.

Najpierw zaplanowano spotkanie z dyrektorem działu reklamy i jego ludźmi, którzy uważali, że nadeszła pora, by podwyższyć stawki za miejsce na łamach. Vernon tymczasem chciał odczekać. Kiedy spieszyli korytarzem – pokrytym czerwoną wykładziną jak w jego snach – zauważył, że Frank czmychnął, gdy tymczasem do grupy dołączyły dwie inne osoby z działu graficznego. Naciskano, żeby zmniejszyć zdjęcie na pierwszej stronie, aby zostało więcej miejsca na dłuższy tekst, ale Vernon już wiedział, jak gazeta ma jutro wyglądać. Kierownik działu nekrologów, Manny Skelton, wymknął się bokiem ze swego pokoju wielkości szafy i wcisnął kilka zadrukowanych stronic mijającemu go Vernonowi. To pewnie wyrazy ubolewania przygotowane na wypadek, gdyby Garmony skończył ze sobą. Do tłumu dołączył kierownik działu łączności z czytelnikami, mając nadzieję na słówko przed spotkaniem. Przewidywał zalew listów i walczył o całą stronę dla siebie. Teraz, krocząc do sali numer sześć, Vernon znowu był sobą, znowu był potężny, życzliwy, bezwzględny i dobry. Innych przygniatałoby takie brzemię, tymczasem on czuł lekkość dodającą siły, a właściwie widział światło, widział gorejącą jasność kompetencji i opanowania, gdyż jego niezawodne dłonie miały niebawem wyciąć nowotwór ze zdrowej tkanki – taką metaforą chciał się posłużyć we wstępniaku, który wydrukują po rezygnacji Garmony'ego ze stanowiska. Hipokryzja wyjdzie na jaw, Wielka Brytania nie wyprowadzi się z Europy, kara śmierci i zasadnicza służba wojskowa pozostaną marzeniami ściętej głowy, opieka społeczna przetrwa w takiej lub innej formie, środowisko naturalne zyska jakąś szansę. Myśląc o tym, Vernon omal nie zaniósł się śpiewem.

Nie zaśpiewał jednak, choć następne dwie godziny potoczyły się z wigorem operetki, w której wszystkie arie należały do niego i w której zmieniający się chór mieszanych głosów to go wychwalał, to powtarzał wiernie jego myśli. Potem wybiła jedenasta i na poranne kolegium w gabinecie Vernona zaczęło przybywać o wiele więcej osób niż zwykle. Kierownicy działów, ich zastępcy, asystenci i szeregowi dziennikarze zajęli krzesła do ostatniego, podparli plecami każdy wolny kawałek ściany i obsiedli wszystkie parapety okienne i kaloryfery. Ci, którzy nie mogli wepchać się do środka, stłoczyli się przy otwartych drzwiach. Gdy redaktor naczelny przeciskał się do swojego fotela, ucichły rozmowy. Zaczął należycie i obcesowo – bez wstępu, jak zawsze, trzymając się utartego porządku: kilka minut na minione sprawy, a potem wałkowanie listy po kolei. Oczywiście tego dnia nie spodziewano się żadnych prób zdobycia pierwszej strony. Jedynym ustępstwem Vernona było odwrócenie tradycyjnej kolejności w ten sposób, że kraj i polityka miały zostać omówione na końcu. Kierownik działu sportowego przygotował ramowy tekst o olimpiadzie w Atlancie i lament nad deblami w angielskim tenisie stołowym. Kierownik działu kulturalnego, który jak dotąd zbyt późno przychodził do pracy, by wziąć udział w porannym kolegium, wygłosił ospale recenzję powieści o jedzeniu, brzmiącą tak pretensjonalnie, że Vernon musiał mu przerwać. Na temat sztuk pięknych zaproponowano artykuł o kryzysie w dofinansowywaniu twórczości artystycznej, a Lettice O'Hara z działu publicystycznego miała wreszcie gotowy tekst o skandalu medycznym w Holandii, jak również – by uczcić okazję – proponowała historię o przemienianiu się samców ryb w samice na skutek zanieczyszczenia przemysłowego.

Zaczęto uważniej słuchać, gdy przemówił kierownik działu zagranicznego. Zbliżało się spotkanie europejskich ministrów spraw zagranicznych, na które wybierał się Garmony – chyba że od razu podałby się do dymisji. Gdy zasugerowano tę ewentualność, przez salę przetoczył się pomruk ekscytacji. Vernon oddał głos kierownikowi działu politycznego, Harveyowi Strawowi, który nakreślił w rozwlekłym zarysie historię rezygnacji polityków z piastowanych urzędów. Ostatnio nie było ich dużo i najwyraźniej tradycja wymierała. Premier, znany z tego, że jego silną stroną jest lojalność w relacjach osobistych, a słabą instynkt polityczny, najprawdopodobniej będzie popierał Garmony'ego dopóty, dopóki ten nie zostanie zmuszony do ustąpienia. To tylko przedłuży całą aferę, co przyniesie korzyści gazecie.

Na prośbę Vernona kierownik kolportażu przedstawił najświeższe dane o sprzedaży, która była najlepsza od siedemnastu lat. Na to poszepty przerodziły się w zgiełk, a przy drzwiach zakotłowało się i zafalowało, gdyż zrozpaczeni dziennikarze stojący w sekretariacie spróbowali przepchnąć się przez mur ciał. Vernon zastukał w stół, by przywrócić spokój. Pozostało jeszcze wysłuchać Jeremy'ego Balia, kierownika działu krajowego, który zmuszony był mówić podniesionym głosem: dziesięciolatek oskarżony o morderstwo miał tego dnia stanąć przed sądem, gwałciciel znad jezior zaatakował po raz drugi w ciągu tygodnia i w związku z tą sprawą aresztowano wczoraj mężczyznę, a u wybrzeży Kornwalii wylała się ropa do morza. Lecz tak naprawdę nikogo to nie interesowało, bo był tylko jeden temat, który uspokoiłby tłum, i Ball wreszcie dał za wygraną. We wstępniaku na jutro, rzekł, należy odpowiedzieć jednemu z biskupów atakujących „The Judge" na łamach „Church Times" za wywołanie afery Garmony'ego, po południu ma się odbyć zebranie posłów z partii rządzącej, o którym należy napisać, a do biura wyborczego Garmony'ego w Wiltshire wrzucono cegłę przez okno. Ostatnia wiadomość wzbudziła rozproszone oklaski, a potem zapadła cisza, gdyż z paroma słowami wystąpił Grant McDonald, zastępca redaktora naczelnego.

Weteran wśród dziennikarzy „The Judge", McDonald był rosłym mężczyzną o twarzy niemal całkowicie ukrytej za niedorzeczną rudą brodą, której nigdy nie strzygł. Obnosił się ze swym szkockim pochodzeniem: wkładał kilt na wieczorek ku czci Roberta Burnsa organizowany przez niego w redakcji i dął w dudy na zabawach sylwestrowych dla pracowników. Vernon podejrzewał, że McDonald zabrnął na północ nie dalej niż do Newcastle. Publicznie Szkot popierał jak trzeba swego szefa, ale po cichu, w rozmowach z Vernonem, odnosił się do całej sprawy z dużą rezerwą. Zdawało się, że cała redakcja w jakiś sposób wie o jego sceptycyzmie, dlatego też słuchano go teraz z uwagą. McDonald zaczął grubym pomrukiem, który tylko pogłębił ciszę dokoła.

– Powiem szczerze i pewnie będzie to dla was niespodzianka, ale od samego początku miałem drobniuśkie wątpliwości…

Tym obłudnym wstępem zasłużył sobie na salwę donośnego śmiechu. Vernon aż zadrżał z emocji na takie intryganctwo: sprawa przypominała życie na bizantyjskim dworze. W wyobraźni zobaczył wypolerowaną tacę z kutego złota porytą zatartymi hieroglifami.

McDonald przedstawiał swoje wątpliwości: prywatność jednostki, metody prasy brukowej, podejrzenia o manipulowanie gazetą i tak dalej. Następnie, podnosząc głos, przeszedł do sedna swego przemówienia. Wywiad Dibbena działał bez zarzutu.

– Ale z biegiem lat nauczyłem się, że w tej branży przychodzą takie chwile, choć, uwaga, zdarzają się one nieczęsto, kiedy trzeba schować własne zdanie do kieszeni. Vernon ciągnie tę sprawę z namiętnością i instynktem rasowego dziennikarza, a w tym budynku zapanowała taka atmosfera, w naszej redakcji jest taka mobilizacja, że przypomina mi to stare dobre czasy, gdy pracowało się tylko trzy dni w tygodniu i gdy naprawdę wiedzieliśmy, jak się robi gazetę. Dzisiejsze dane o nakładzie mówią same za siebie. Trafiliśmy w potrzeby czytelników. Zatem… -Grant odwrócił się do redaktora naczelnego i uśmiechnął się promiennie – znowu jesteśmy na fali i wszystko zależy teraz od ciebie. Vernon, tysiąckrotne dzięki!