Gdy już ucichły gromkie oklaski, inni dołączyli z krótkimi powinszowaniami. Vernon siedział z rękoma złożonymi na piersi, z poważną miną na twarzy, ze wzrokiem skupionym na ziarnku w fornirze pokrywającym blat. Miał ochotę się uśmiechnąć, ale to by źle wyglądało. Z satysfakcją zauważył, że Tony Montano dyskretnie zapisuje, co kto mówi. Kto jest skaptowany. Trzeba go będzie wziąć na stronę i wyjaśnić mu rolę Dibbena, który wcisnął się teraz w fotel i z rękoma w kieszeniach i marsowym czołem kręcił wymownie głową.
Z myślą o dziennikarzach stojących za drzwiami Vernon wstał i odwzajemnił podziękowania. Powiedział, że wie, iż większość obecnych była na różnych etapach przeciwna opublikowaniu zdjęć. Ale on jest im za to wdzięczny, gdyż pod pewnymi względami dziennikarstwo przypomina nauki ścisłe: najlepsze pomysły to te, które się ostają i które umacnia inteligentna krytyka. Ów słaby koncept wywołał serdeczne brawa. Nie ma zatem powodu do wstydu -rzekł – ani odgórnej wendety. Nim oklaski przebrzmiały, przecisnął się do tablicy zawieszonej na ścianie. Odkleił taśmę malarską, która przytrzymywała duży arkusz czystego papieru, i odsłonił dwukrotne powiększenie pierwszej strony piątkowego wydania „The Judge".
Zdjęcie wypełniało szerokość ośmiu szpalt i sięgało od winiety do trzech czwartych długości strony. Zebrani w milczeniu chłonęli widok sukienki o prostym kroju, urojony występ na wybiegu, bezczelną pozę, która figlarnie, kusząco udawała, że odpiera spojrzenie kamery, drobne piersi i mistrzowsko odsłonięte ramiączko od stanika, lekki rumieniec makijażu na policzkach, pieszczotę szminki, która ukształtowała wypukłość i lekkie wydęcie ust, intymny, tęskny wzrok zmienionej, ale łatwej do rozpoznania, znanej publicznie twarzy. Poniżej wytłuszczoną czcionką tekstową wydrukowano symetrycznie pojedyncze zdanie: Minister spraw zagranicznych Julian Garmony.
Tłum, nad którym przed chwilą trudno było zapanować, teraz zachowywał się jak trusia. Cisza trwała przez ponad pół minuty. Następnie Vernon odchrząknął i zaczął przedstawiać strategię gazety na sobotę i poniedziałek. Pewien młody dziennikarz rzekł potem do kolegi w bufecie, że to było tak, jak gdyby ktoś, kogo się zna, został rozebrany do naga i wychłostany na oczach gapiów. Odarty z maski i ukarany. Mimo to kiedy wszyscy się rozchodzili i wracali do swoich zajęć, w redakcji zapanował, a po południu jeszcze umocnił się, pogląd, że to zawodowa robota najwyższej próby. Pierwsza strona z pewnością stanie się klasyką i pewnego dnia będą o niej uczyć w szkołach dziennikarstwa. Efekt wizualny był niezatarty, podobnie jak prostota, jawność, wymowa. McDonald miał rację: instynkt naczelnego jest niezawodny. Halliday tylko spotęgował uderzenie, gdy pchnął cały tekst na drugą stronę, opierając się pokusie, żeby dać krzykliwy nagłówek albo chwytliwy podpis. Zdawał sobie sprawę z siły przekazu tego, co ma w rękach. Pozwolił, by zdjęcie mówiło wszystko.
Kiedy ostatni dziennikarz wyszedł z gabinetu, Vernon zamknął drzwi i przepędził zaduch, otwierając szeroko okna i wpuszczając do środka wilgotne marcowe powietrze. Miał pięć minut do następnego spotkania i musiał skupić myśli. Powiedział Jean przez interkom, żeby mu nie przeszkadzano. Dobrze poszło, dobrze poszło, krążyło mu po głowie. Ale było coś jeszcze, jakaś nowina, na którą chciał zareagować w chwili, gdy ją usłyszał, tyle że coś innego pochłonęło jego uwagę i teraz mu to umknęło, zniknęło w nawale podobnych wiadomości. To była zdawkowa wypowiedź, strzępek informacji, który w tamtej chwili go zaskoczył. Ech, powinien był drążyć od razu.
Dopiero późnym popołudniem nadarzyła się kolejna sposobność, by zastanowić się nad tym spokojnie w samotności. Stał przy tablicy, usiłując poczuć na nowo ów przelotny posmak zaskoczenia. Zamknął oczy i krok po kroku zaczął odtwarzać w pamięci poranne kolegium, wszystko, co zostało powiedziane. Nie mógł jednak zapanować nad biegiem plączących się myśli. Idzie dobrze, idzie dobrze, kołatało mu w głowie. Z powodu nieuchwytnej drobnostki nie mógł sobie powinszować ani zatańczyć na biurku. Przypominało to poranek, kiedy leżąc w łóżku rozmyślał o swoich sukcesach i do pełni szczęścia brakowało mu tylko aprobaty Clive'a.
I raptem sobie przypomniał. Wróciło w chwili, gdy wymówił w myśli imię przyjaciela. Przeszedł przez cały gabinet do telefonu. Sprawa była prosta i najprawdopodobniej śmierdząca.
– Jeremy? Czy mógłbyś wpaść do mnie na chwilę? Jeremy Ball, kierownik działu krajowego, stawił się w niespełna minutę. Vernon posadził go na krześle i poddał istnemu przesłuchaniu, zapisując miejsca, daty, czas, słowem wszystko, co wiedziano i co podejrzewano. Ball sięgnął raz po telefon, by potwierdzić niektóre szczegóły u dziennikarza zajmującego się tą sprawą. Potem, gdy tylko wyszedł, Vernon zadzwonił z prywatnej linii do Clive'a. Znowu to samo, długa zwłoka i wreszcie grzechot słuchawki, szelest pościeli, ochrypły głos. Jest po czwartej, co on robi, leży w łóżku cały dzień jak nieszczęśliwy nastolatek?
– A, to ty, Vernon, właśnie…
– Posłuchaj, chodzi o to, co mówiłeś dziś rano. Muszę zadać ci parę pytań. Kiedy byłeś w Krainie Jezior?
– W zeszłym tygodniu.
– Clive, to ważne. Dokładnie kiedy?
Dobiegło stęknięcie i skrzypienie, gdy Clive podciągnął się na łóżku.
– To musiało być w piątek. Co się…
– Czekaj, chodzi o tego mężczyznę, którego widziałeś. O której byłeś na tych Allen Crags?
– Pewnie koło pierwszej.
– Posłuchaj. Ten facet napastujący kobietę, której nie pomogłeś. Wiesz, kto to był?! Gwałciciel znad jezior!
– Pierwsze słyszę.
– Co ty, nie czytasz gazet? Przez ostatni rok napadł osiem kobiet, głównie turystki. Tej akurat udało się uciec.
– Całe szczęście.
– Wcale nie. Dwa dni temu napadł inną. Wczoraj go aresztowali.
– No to wszystko gra.
– Nie, nie gra. Skoro nie pomogłeś tej kobiecie, to w porządku, twoja sprawa. Ale gdybyś potem poszedł na policję, nie dorwałby tej drugiej.
– Jedno wcale nie wynika z drugiego, ale nieważne -odparł Clive. – Dlaczego podnosisz na mnie głos, Vernon, czy to kolejny z twoich złych dni? Czego tak naprawdę chcesz?
– Chcę, żebyś jak najszybciej poszedł na policję i zeznał, co widziałeś.
– Wykluczone.
– Możesz przecież zidentyfikować tego człowieka.
– Piszę w tej chwili finał symfonii, która…
– Akurat, cholera jasna. Leżysz w łóżku.
– Nie twoja sprawa, co robię.
– No nie, to jest oburzające. Idź na policję, Clive. To twój moralny obowiązek.
Wyraźnie słyszalne wciągnięcie powietrza, chwila namysłu, a potem:
– Ty mi mówisz, co jest moralne? Ty?
– O co ci chodzi?
– Chodzi mi o te zdjęcia. Chodzi mi o to, że srasz na grób Molly…
Uwaga na temat odchodów w odniesieniu do nie istniejącego miejsca pochówku nakreśliła w sporze granicę, zza której nie było już odwrotu i puściły wszelkie hamulce.
– Gówno wiesz, Clive – przerwał Vernon. – Żyjesz sobie jak u Pana Boga za piecem i nie masz, kurwa, zielonego pojęcia…
– …chodzi mi o to, że szczujesz społeczeństwo przeciw człowiekowi. Chodzi mi o rynsztokowe dziennikarstwo. Jak ty możesz ze sobą wytrzymać?
– Wygaduj sobie, co ci ślina na język przyniesie, ale faktem jest, że tracisz kontakt z rzeczywistością. Jeśli nie pójdziesz na policję, to sam do nich zadzwonię i powiem, co widziałeś. Pomoc w próbie gwałtu…
– Kompletnie ci odbiło! Jak śmiesz mi grozić!
– Są sprawy ważniejsze niż symfonie. Te sprawy to ludzie.
– A czy ci ludzie są równie ważni jak nakład pewnej gazety, Vernon?