Nagłówki z pierwszych stron gazet podzieliły się mniej więcej równo między „szpicla" a „wesz" i większość tytułów opublikowała zdjęcie Vernona w wygniecionym smokingu na bankiecie wydanym przez Zjednoczenie Prasowe – podchmielonego, sądząc po wyglądzie. W piątkowe popołudnie dwa tysiące członków Różowego Sojuszu Transwestytów przemaszerowało na wysokich obcasach w pochodzie pod siedzibą „The Judge", wznosząc do góry pierwsze strony haniebnego piątkowego wydania i skandując urągliwie falsetami. Mniej więcej w tym samym czasie partia rządząca znalazła chwilę, by przygniatającą większością głosów przyjąć wotum zaufania wobec ministra spraw zagranicznych. Premier poczuł nagle przypływ odwagi i wystąpił w obronie swego starego przyjaciela. W trakcie weekendu wyłoniła się powszechna zgoda co do tego, że „The Judge" posunął się za daleko i stał się szmatławcem, że Julian Garmony to porządny gość, a Vernon Halliday („Wesz") jest godny pogardy i powinien jak najszybciej zapłacić głową za wszystko. W wydaniach niedzielnych kreślono portret „podpory męża", która robiąc własną karierę, jednocześnie walczy o dobre imię swego partnera życiowego. W artykułach wstępnych skupiano się na kilku przeoczonych dotąd aspektach oświadczenia pani Garmony, między innymi na „miłości silniejszej od zacietrzewienia". Co się zaś tyczy redakcji „The Judge", to kierownicy działów winszowali sobie, że ich początkowy sprzeciw został odnotowany, a większość dziennikarzy uważała, że Grant McDonald pokazał słuszną drogę postępowania, kiedy pewnego dnia powiedział w bufecie, że skoro nie zwraca się uwagi na jego zastrzeżenia, to nie pozostało mu nic innego, jak być lojalnym wobec góry. Do poniedziałku wszyscy przypomnieli sobie zarówno o swoich zastrzeżeniach, jak i lojalności.
Dla rady nadzorczej „The Judge", która zebrała się w poniedziałek po południu, sprawa była jednak bardziej złożona. Zawiła, w gruncie rzeczy. Jak bowiem można wyrzucić redaktora naczelnego, któremu ledwie parę dni wcześniej udzieliło się jednogłośnego poparcia?
Wreszcie, po dwóch godzinach dreptania w miejscu, George Lane wpadł na dobry pomysł:
– Słuchajcie, panowie, w zakupie tych zdjęć nie było nic złego. Właściwie to nawet wam powiem, że słyszałem, że podobno Halliday zrobił całkiem dobry interes. Jego błąd polegał na czymś innym, a mianowicie, że nie wyrzucił tej pierwszej strony do śmieci w chwili, gdy Rose Garmony zwołała konferencję prasową. Przecież miał dość czasu, by to odkręcić, bo nakład szedł do druku dopiero późnym rankiem. Zrobił źle, bo mimo wszystko pociągnął sprawę do końca. Z tego powodu w piątek dziennik wyszedł na idiotę. Powinien się zorientować, skąd wiatr wieje, i w porę się wycofać. Jeśli ktoś mnie pyta o zdanie, to uważam, że był to poważny błąd w ocenie sytuacji, który dyskwalifikuje redaktora naczelnego.
6
Nazajutrz redaktor naczelny przewodniczył wyciszonemu kolegium redakcyjnemu z udziałem kierowników działów. Z boku usiadł Tony Montano, milczący obserwator.
– Czas, żebyśmy puszczali bardziej sztampowe teksty. Niewiele kosztują i cała branża to robi. No wiecie, najmujemy kogoś o inteligencji od niskiej do przeciętnej, najlepiej kobietę, żeby napisała o… o czymś mało ważnym. Przecież widzieliście to nieraz. Idzie na przyjęcie i nie może sobie przypomnieć czyjegoś nazwiska. Tysiąc dwieście słów.
– Co się ze mną dzieje? Czy ja mam amnezję? – podsunął Jeremy Ball.
– Niezupełnie tak. „Amnezja" brzmi za mądrze. Raczej: pamięć mi szwankuje.
– Nie mogę się nauczyć obsługi magnetowidu – pospieszyła z pomocą Lettice. – Albo: mam za grubą pupę.
– Otóż to. Tak trzymać. – Naczelny przebierał palcami w powietrzu, żeby wyciągnąć więcej pomysłów ze współpracowników.
– Mmm, marzę, żeby hodować świnkę morską.
– Jak sobie radzić ze skacowanym mężem?
– Moje pierwsze siwe włosy łonowe.
– W supermarkecie zawsze dostaję wózek ze scentrowanym kółkiem.
– Świetnie. Podoba mi się. Grant?
– Bez przerwy gubię jednorazowe długopisy. Gdzie one wsiąkają?
– Ciągle zatykam językiem dziurkę w zębie.
– Doskonale – rzekł Frank Dibben. – Dziękuję wszystkim. Do jutra.
V
1
Zdarzały się takie chwile wczesnym rankiem po łagodnej ofensywie świtu – Londyn spieszył już hałaśliwie do pracy, a gorączkę tworzenia tłumiło wreszcie wyczerpanie – kiedy to Clive wstawał od fortepianu i powłócząc nogami szedł do drzwi, żeby zgasić światło w pracowni, żeby spojrzeć jeszcze raz na bogaty i piękny chaos otaczający jego znój i znów rozważyć tę przelotną myśl, ów drobniutki przebłysk przypuszczenia, którym nie podzieliłby się z nikim na całym świecie, którego nie zapisałby nawet w swym pamiętniku i którego kluczowe słowo formułował w głowie z niechęcią. No cóż, myśl ta brzmiała po prostu tak: być może nie posunąłbym się za daleko, gdybym uznał, że jestem… geniuszem. Geniuszem. Z uczuciem skrępowania wsłuchiwał się wewnętrznym uchem w ton tego słowa i za nic nie pozwoliłby mu zagościć na ustach. Nie był przecież próżnym człowiekiem. Geniusz. Określenie to zdewaluowało się wskutek nadużywania go, ale przecież istnieje pewna skala osiągnięć, pewien parytet złota, który nie podlega dyskusji, który przestaje być sprawą opinii. Niewielu się takich narodziło. Spośród jego ziomków geniuszem był oczywiście Shakespeare, no i mawiano, że także Darwin oraz Newton. Purcell? Prawie, prawie. Britten już mniej, choć w tych rejonach. Beethovenów jednak brakło.
Kiedy nachodziło go to przypuszczenie co do siebie -od powrotu z Krainy Jezior zdarzyło się to trzy- lub czterokrotnie – wówczas świat powiększał się i nieruchomiał, a w szaroniebieskim świetle marcowego poranka jego fortepian, komputer, talerze, filiżanki i fotel Molly nabierały fasonowanych, zaokrąglonych kształtów, przypominając, jak to jawiły mu się przedmioty w czasach młodości, kiedy zażywał meskalinę: wzdymały się od nadmiernej pojemności, puszyły się niegroźnie swą rangą. Pracownię, którą zaraz miał porzucić dla łóżka, postrzegał tak, jak mógłby ją oglądać w filmie dokumentalnym o sobie samym, przedstawiającym ciekawskiemu światu, w jakich okolicznościach narodziło się arcydzieło. Widział też ziarnisty obraz odtwarzany wstecz, ociągającą się przy drzwiach postać w niechlujnej, luźnej białej koszuli, w dżinsach opinających wypukły brzuch, o oczach pociemniałych i przekrwionych ze zmęczenia: kompozytor, heroiczny i urzekający w swej nastroszonej abnegacji. Były to zaiste wspaniałe chwile w okresie radosnych przypływów natchnienia, chwile, jakich nigdy wcześniej nie zaznał – wstawał od pracy w stanie bliskim halucynacji i sunął schodami do sypialni, gdzie zrzucał buty i wsuwał się pod kołdrę, żeby oddać się beztreściowemu odpoczynkowi, który był chorym odrętwieniem, pustką, śmiercią.
Obudził się późnym popołudniem, wciągnął pantofle i zszedł do kuchni, żeby zjeść zimny posiłek pozostawiony dla niego przez gospodynię. Otworzył butelkę wina i zabrał ją do pracowni, gdzie znalazł termos z kawą i gdzie miał rozpocząć kolejną podróż w noc. Gdzieś za plecami, podkradając się niczym dzikie zwierzę, czaił się ostateczny termin. Za niespełna dziesięć dni Clive miał się stawić przed Giulią Bo i Brytyjską Orkiestrą Symfoniczną w Amsterdamie na dwa dni prób, a potem, dwa dni później, na prawykonanie we Free Trade Hall w Birmingham. Biorąc pod uwagę, że do końca tysiąclecia brakowało jeszcze ładnych paru lat, taka presja czasu wydawała się niedorzeczna. Oddał już czystopis z pierwszymi trzema częściami symfonii, a fragmenty orkiestrowe przetranskrybowano. Sekretarka Clive'a zjawiła się kilkakrotnie, żeby odebrać ostatnie strony finalnej części, a zespół kopistów pracował na pełnych obrotach. W tej chwili nie było już czasu na zerkanie wstecz. Clive mógł tylko brnąć do przodu z nadzieją, że skończy do następnego tygodnia. Utyskiwał, ale w głębi serca był nieczuły na presję, bo tak właśnie musiał pracować, zatracić się w tytanicznym wysiłku doprowadzenia swego dzieła do finału napawającego grozą. Wspinało się po prastarych kamiennych schodach, plamy dźwięków rozpływały się jak mgła, nowa linia melodyczna, mrocznie nakreślona w swej pierwszej manifestacji dla stłumionego puzonu, skupiała wokół siebie bogate struktury orkiestrowe o meandrycznej harmonii, a po nich dysonans i wirujące wariacje, które rozwijały się w przestrzeni, by już nigdy nie powrócić, wreszcie zaś dźwigała się w procesie komasacji, niczym wybuch dokonujący się wspak, zapadający się do środka ku geometrycznemu, nieruchomemu centrum; potem znów odzywał się stłumiony puzon, a dalej, w wyciszonym crescendo, niczym olbrzym nabierający powietrza, finalna, gigantyczna konstatacja melodii (z jedną intrygującą i jak dotąd nie opracowaną zmianą), która nabierała tempa i eksplodowała w formie fali, rozpędzonego tsunami dźwięków osiągających niewyobrażalny impet, po czym stawała dęba, wyżej jeszcze, i wreszcie opadała, załamywała się i rozsypywała, lądując kłębowiskiem cząsteczek na twardym, bezpiecznym podłożu tonacji c-moll. Pozostawały tylko nuty z użyciem pedałów, obiecujące rozładowanie napięcia i spokój w nieskończonej przestrzeni. Następnie było decrescendo trwające czterdzieści pięć sekund, przechodzące w cztery takty zapisanej ciszy. Koniec.