Выбрать главу

Kiedy ocknął się z krótkiego snu późnym rankiem, wiedział, że jego dobra passa, jego twórczy zapał dobiegł końca. Nie chodziło wyłącznie o to, że był zmęczony i skacowany. Gdy usiadł do fortepianu i spróbował z kilku stron podejść do problemu wariacji, zaraz się zorientował, że nie tylko ten pasaż, ale cała część utworu straciła dla niego powab – raptem poczuł gorycz w ustach. Nie śmiał nawet zastanawiać się zbyt głęboko nad całą symfonią. Gdy zatelefonowała sekretarka, by umówić się po odbiór ostatnich stron, potraktował ją szorstko i musiał oddzwonić z przeprosinami. Poszedł na spacer, by się przewietrzyć i wysłać pocztówkę do Vernona, która teraz wydawała mu się arcydziełem powściągliwości. Po drodze kupił „The Judge". Żeby nie rozpraszać swej uwagi, ostatnimi dniami odmawiał sobie prasy, radia i telewizji, ominęło go więc nakręcanie skandalu.

Przeżył zatem wstrząs, kiedy po powrocie do domu rozłożył gazetę na stole w kuchni. Garmony pozujący prowokacyjnie przed Molly, aparat w jej ciepłych dłoniach, jej żywe oko po raz kolejny kadrujące to, co Clive teraz oglądał. Pierwsza strona była żenująca, ale nie dlatego -przynajmniej nie wyłącznie dlatego – że uchwycono mężczyznę w jednoznacznej, intymnej chwili, ale dlatego, że gazeta zrobiła z tego wielki szum i wytoczyła najcięższe działa. Jak gdyby odkryto spisek wśród polityków albo znaleziono trupa pod stołem w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Co za błędna, nietrafna, histeryczna taktyka. Niedorzeczny też był sposób, w jaki redakcja usiłowała za wszelką cenę być okrutna. Przesadny, pogardliwy rysunek na przykład, i triumfujący wstępniak: dziecinna gra słów: „członek" i „reformy", zagrywka pod publiczkę z przysłowiem „nie szata zdobi człowieka", brutalna uwaga o „dwóch żonach w jednej rodzinie". Znów przyszła do głowy ta myśclass="underline" Vernon nie tylko jest odrażający, ale najwyraźniej postradał zmysły. Nic nie powstrzymywało Cli-ve'a przed odczuwaniem wstrętu do niego.

Kac utrzymał się przez cały weekend aż do poniedziałku – po czterdziestce już nie można się go było pozbyć tak łatwo – a uczucie ogólnego obrzydzenia stanowiło stosowne tło dla gorzkich rozmyślań. Praca utknęła w martwym punkcie. Soczysty owoc przemienił się w zeschłą gałązkę. Kopiści w napięciu czekali na ostatnie dwanaście stron partytury. Dyrektor orkiestry zatelefonował trzykrotnie, mówiąc głosem drżącym od tłumionej paniki. Za niebotyczną stawkę wynajęto od najbliższego piątku na dwa dni prób salę Concertgebouw, trzymano też w gotowości dodatkowych perkusistów i akordeonistę, o których prosił Clive. Giulio Bo chciał jak najszybciej zobaczyć epilog, w Birmingham wszystko było zapięte na ostatni guzik. Jeśli do czwartku w Amsterdamie nie znajdzie się kompletna partytura, to on – dyrektor – nie będzie miał innego wyjścia jak utopić się w najbliższym kanale. Posmakowanie udręki większej niż własna podziałało kojąco, niemniej Clive odmówił wydania stronic. Wstrzymywał się w nadziei na opracowanie kluczowej wariacji. Sprawy przybrały taki obrót, że coraz bardziej mu się wydawało, iż od niej właśnie zależy jedność całego dzieła.

Oczywiście była to zgubna taktyka. Kiedy wszedł do pracowni, tamtejszy bałagan go przytłoczył, a gdy usiadł nad partyturą – pokrytą pismem młodszego, pewniejszego siebie i bardziej utalentowanego twórcy – obwinił Vernona za swoją niemoc i zapałał gniewem ze zdwojoną siłą. Jego skupienie prysło bez śladu. Z winy idioty. Coraz bardziej oczywiste stawało się, że los poskąpił mu arcydzieła, odmówił zwieńczenia życiowego dorobku. Symfonia miała nauczyć melomanów jak słuchać, jak słyszeć wszystko to, co dotąd skomponował. Przekreślono dowód, sygnaturę jego geniuszu, skradziono mu palmę pierwszeństwa. Clive zdawał sobie sprawę, że już nigdy nie przystąpi do napisania utworu takiego formatu; był nazbyt znużony, wyjałowiony, za stary. Niedzielę przesiedział odrętwiały w salonie, czytając inne doniesienia z piątkowego wydania „The Judge". Świat jak zwykle był jednym wielkim bajzlem: ryby zmieniały płeć, brytyjski tenis stołowy zszedł na psy, a w Holandii jakieś typy spod ciemnej gwiazdy z dyplomami akademii medycznych oferowały legalnie usługę eliminacji kłopotliwych, zgrzybiałych rodziców. Frapujące. Trzeba było mieć tylko udokumentowaną w dwóch egzemplarzach zgodę starego ojca lub matki i kilka tysięcy dolarów. Po południu Clive poszedł na długi spacer do Hyde Parku, rozmyślając o przeczytanym artykule. Fakt, przecież zawarł z Vernonem umowę, która nakładała na niego pewne zobowiązania. Być może należało się trochę doinformować. Ale poniedziałek strawił na pozorowaniu pracy, na dłubaninie, która była oszukiwaniem samego siebie i której – miał jeszcze na tyle rozsądku – zaprzestał wieczorem. Wszystkie pomysły przychodzące mu do głowy były miałkie. Nie powinni go w ogóle dopuszczać do komponowania tej symfonii. Nie jest godzien własnej twórczości.

We wtorek rano obudził go dyrektor orkiestry, który praktycznie wrzeszczał przez telefon. W piątek zaczynają się próby, a oni wciąż nie mają gotowej partytury! Później tego samego ranka zadzwonił znajomy, od którego Clive usłyszał nadzwyczajne nowiny. Vernona zmuszono do rezygnacji ze stanowiska! Wybiegł po gazety. Nie czytał ani nie słuchał niczego od piątkowego wydania „The Judge", dlatego nie miał pojęcia, że opinia publiczna obróciła się przeciw jego byłemu przyjacielowi. Dzienniki przejrzał w jadalni przy filiżance kawy. Odczuł satysfakcję, że życie potwierdziło jego ocenę postępowania Vernona. Spełnił swój obowiązek wobec niego, przecież go ostrzegał, ale ten idiota nie chciał słuchać. Przeczytawszy trzy cięte ataki na byłego redaktora naczelnego, Clive podszedł do okna i zapatrzył się na kępy żonkili rosnących przy jabłoni na tyłach ogrodu. Poczuł się lepiej, musiał to przyznać. Przedwiośnie. Niebawem zegary przesunie się do przodu. W kwietniu, kiedy już będzie miał prawykonanie za sobą, wybierze się do Nowego Jorku, żeby zobaczyć się z Susie. A potem do Kalifornii, gdzie na festiwalu w Palo Alto miano grać jego kompozycję. Uzmysłowił sobie, że bębni palcem w kaloryfer do nowego rytmu, i wyobraził sobie zmianę nastroju, zmianę tonacji, nutę wydłużoną w obrębie ewoluujących harmonii i barbarzyńską pulsację kotła. Obrócił się i wyszedł spiesznie z pokoju. Miał pomysł, ćwierć pomysłu właściwie, i musiał znaleźć się przy fortepianie, zanim przebłysk zniknie.