Выбрать главу

I pomyśleć, że niegdyś nazywał ich świniami i w trakcie swego trzymiesięcznego flirtu z anarchizmem w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym siódmym roku dowodził, że to oni są przyczyną wszelkiego zła i pewnego dnia staną się niepotrzebni. Przez cały czas, który spędził w komendzie, okazywano mu uprzejmość, a nawet respekt. Najwyraźniej ci policjanci go polubili. Zastanawiał się, czy nie ma aby pewnych cech, o których posiadanie nigdy siebie nie podejrzewał – opanowanie, dyskretny urok, może władczość. Gdy nazajutrz rano przyszła pora, by zidentyfikować podejrzanego, pilnował się, żeby nie sprawić zawodu. Poprowadzono go na plac za radiowozami, gdzie pod murem stało kilkunastu mężczyzn. Od razu go zobaczył: trzeci z prawej, ten z pociągłą twarzą i w charakterystycznej czapce z daszkiem. Co za ulga. Kiedy weszli z powrotem do budynku, jeden z oficerów śledczych uścisnął Clive'owi ramię, ale nic nie rzekł. Wokół panowała atmosfera pohamowywanej radości i wszyscy okazywali mu jeszcze większą sympatię. Działali teraz jako zespół i Clive z chęcią przystał na rolę jednego z głównych świadków oskarżenia. Nieco później odbyła się druga konfrontacja i tym razem połowa mężczyzn miała czapki i pociągłe twarze. Lecz Clive nie dał się zbić z tropu i rozpoznał go znowu: facet stał na samym końcu, z gołą głową. Znalazłszy się z powrotem w budynku, usłyszał od inspektorów, że drugie okazanie nie jest aż tak ważne. Że w gruncie rzeczy, mogą je całkowicie pominąć, by uprościć formalności. Ogólnie rzecz biorąc, byli zachwyceni jego zaangażowaniem w sprawę. Niech się pan uważa za honorowego policjanta. Jeden z radiowozów jedzie zaraz w kierunku lotniska, więc może pana podwieźć?

Odstawili go pod samą halę odlotów. Kiedy wysiadał i żegnał się z nimi, zorientował się, że policjant za kierownicą jest tym samym mężczyzną, którego wskazał jako gwałciciela podczas drugiej konfrontacji. Lecz ani Clive, ani sam zainteresowany nie uznali za stosowne komentować tego faktu, gdy ściskali sobie dłonie na pożegnanie.

4

Samolot wylądował na Schiphol z dwugodzinnym opóźnieniem. Clive pojechał pociągiem na Dworzec Centralny i stamtąd w łagodnym szarym świetle popołudnia ruszył piechotą do hotelu. Kiedy przechodził przez most, przyszło mu do głowy, że Amsterdam to spokojne i cywilizowane miasto. Nadłożył drogi w kierunku zachodnim, by przespacerować się po Brouwersgracht. W końcu walizka nie była ciężka. To takie kojące, gdy środkiem ulicy płynie woda. Co za tolerancyjne, otwarte, dojrzałe miasto: piękne magazyny z cegły i rzeźbionego drewna przekształcone w gustowne apartamenty, skromne mosty od van Gogha, stonowany wystrój ulic, inteligentni, pobłażliwi Holendrzy na rowerach, ze zrównoważonymi dziećmi w fotelikach z tyłu. Nawet sklepikarze wyglądali jak profesorowie, zamiatacze ulic jak muzycy jazzowi. Nigdy nie było miasta racjonalniej uporządkowanego. Przechadzając się, Clive rozmyślał o Vernonie i symfonii. Czy jego dzieło jest zniweczone, czy tylko ma wady? Może nie tyle wady, ile skazę, i to taką, którą jedynie on sam potrafi dostrzec. Dzieło tragicznie pozbawione swego zwieńczenia. Z lękiem myślał o prawykonaniu. Mógł sobie teraz powiedzieć, z całą fałszywą szczerością, że czyniąc przygotowania w sprawie Vernona, nie robił nic innego, jak tylko wywiązywał się z danego słowa. Fakt, że Vernon dążył do zgody i raczył przyjechać do Amsterdamu, był oczywiście czymś więcej niż zwykłym zbiegiem okoliczności czy trafnym zrządzeniem losu. Gdzieś w głębi swego zatrutego, niezrównoważonego serca najwyraźniej pogodził się z pisanym mu losem. Zdał się na łaskę Clive'a.

Rozmyślania te doprowadziły go wreszcie do hotelu, gdzie dowiedział się, że bankiet odbędzie się wpół do ósmej. Z pokoju zadzwonił pod umówiony numer, do dobrego lekarza, by potwierdzić ustalenia i po raz ostatni omówić symptomy: zaskakujące, dziwaczne i wyjątkowo antyspołeczne zachowanie, całkowita utrata rozumu. Destrukcyjne skłonności, przekonanie o własnej wszechmocy. Rozpad osobowości. Omówili sprawę premedykacji. Jak można podać specyfik? Doktor zasugerował kieliszek szampana, co w uszach Clive'a zabrzmiało stosownym uroczystym tonem.

Tego dnia pozostawały jeszcze dwie godziny prób, więc zostawiwszy kopertę z pieniędzmi w recepcji, poprosił portiera, by zatrzymał dla niego taksówkę przed hotelem, i po kilku minutach znalazł się przed Concertgebouw, przy bocznym wejściu dla artystów. Kiedy minął portiernię i pchnął wahadłowe drzwi, dobiegły go dźwięki orkiestry. Finał, od razu rozpoznał. Wchodząc po schodach, poprawiał w myśli wykonanie: to waltornie powinny teraz brzmieć, nie klarnety, a oznaczenia kotłów są w piano. To jest moja muzyka. Było tak, jak gdyby wzywały go rogi myśliwych, jak gdyby przywoływały go do niego samego. Jak to możliwe, że zapomniał? Przyspieszył kroku. Słyszał to, co napisał. Szedł ku przedstawieniu samego siebie. Wszystkie te noce spędzone w samotności. Znienawidzona prasa. Allen Crags. Czemu ociągał się przez całe popołudnie, czemu odsuwał od siebie tę chwilę? Z trudem się powstrzymał, by nie pobiec zakręconym korytarzem, który prowadził dokoła sali koncertowej. Pchnął na oścież drzwi i przystanął.

Zgodnie ze swym zamiarem pojawił się wśród foteli powyżej i zarazem z tyłu orkiestry, konkretnie za perkusistami. Muzycy go nie widzieli, ale znajdował się twarzą w twarz z dyrygentem. Jednak Giulio Bo miał zamknięte oczy. Stał na czubkach palców, wyciągnąwszy szyję do przodu, i drżącymi, rozczapierzonymi palcami lewej ręki, wyrzuconej w stronę orkiestry, delikatnie wydobywał z ciszy stłumiony głos puzonu, który słodko, mądrze, konspiracyjnie wygłaszał teraz pierwszą pełną konstatację melodii, Nessun dorma dopełniającego się stulecia. Był to motyw, który poprzedniego dnia Clive zanucił policjantom i dla którego poświęcił bezimienną turystkę. I słusznie. Gdy nuty nabrzmiały, a cała sekcja instrumentów strunowych zadarła smyczki, by przemówić pierwszym, przedłużonym szeptem swych meandrycznych, ślizgowych harmonii, Clive osunął się cicho na fotel i poczuł, że zapada w swego rodzaju omdlenie. Struktury pęczniały, bo puzon kaptował coraz więcej instrumentów do swego spisku, dysonans rozprzestrzeniał się jak choroba zakaźna, a drobne twarde odpryski – wariacje, które nie prowadziły donikąd -strzelały w górę niczym snopy iskier, ścierając się niekiedy, co w efekcie rodziło pierwszą zapowiedź pędzącej ściany dźwięku, owego tsunami, które już się wznosiło i rychło miało zmieść wszystko, co napotka na swej drodze, a następnie doświadczyć samozagłady na skalnym podłożu toniki. Ale nim do tego doszło, dyrygent zastukał batutą w pulpit i orkiestra ucichła niemrawo, z ociąganiem. Giulio Bo odczekał, póki nie umilkł ostatni instrument, po czym wyciągnął obie ręce w kierunku Clive'a i wykrzyknął:

– Witamy, maestro!

Wszyscy członkowie Brytyjskiej Orkiestry Symfonicznej odwrócili głowy, a Clive się podniósł. Kiedy schodził na scenę, rozległ się klekot smyczków o stojaki z nutami.

Trąbka zagrała dowcipny czteronutowy cytat z Koncertu c-moll - Cłive'a, nie Haydna. Ach, co to znaczy znaleźć się w kontynentalnej Europie, co to znaczy być maestrem! Miód na skołatane serce. Wziął w ramiona Giulia Bo, uścisnął rękę koncertmistrzowi, pozdrowił muzyków uśmiechem, lekkim ukłonem i skromnym gestem uniesionych dłoni, po czym obrócił się z powrotem do dyrygenta i szepnął mu coś do ucha. Nie ma zamiaru mówić dziś z orkiestrą o utworze. Chce to zrobić jutro rano, kiedy wszyscy będą wypoczęci. Na razie z miłą chęcią usiądzie i posłucha. Dorzucił tylko uwagę o klarnetach, waltorniach i brzmieniu kotłów.

– Tak, tak – rzekł pospiesznie Bo. – Zorientowałem się.