– Idę, bo już nie czuję nóg ani rąk! – usłyszał wesołe wołanie jakiejś kobiety. Odwróciwszy się, zobaczył przed sobą młodego mężczyznę, który właśnie chciał dotknąć jego ramienia. Mniej więcej dwadzieścia pięć lat, łysy albo ogolony do gołej skóry, w szarym garniturze bez palta.
– Pan Linley? Przepraszam, że przeszkadzam w skupieniu – rzekł nieznajomy, cofając rękę.
Clive sądził, że to muzyk lub łowca autografów, przywdział zatem maskę cierpliwości na twarz.
– Słucham?
– Pragnę zapytać, czy znalazłby pan chwilę, by podejść i zamienić słowo z ministrem spraw zagranicznych? Bardzo mu zależy, żeby pana poznać.
Clive zacisnął usta. Nie chciał być przedstawiony Julianowi Garmony'emu, ale zarazem nie miał ochoty robić mu afrontu. Sytuacja bez wyjścia.
– Dobrze, gdzie jest minister? – zapytał. Został poprowadzony między gromadkami swych przyjaciół, z których niejeden domyślał się, dokąd idzie, i próbował go odciągnąć od przewodnika.
– Ej, Linley! Nie gada się z wrogiem!
Istotnie, wróg. Co ją w nim pociągało? Facet wyglądał dziwacznie: wielki łeb, mnóstwo czarnych falistych włosów, wszystkie prawdziwe, okropnie blada twarz, wąskie, mało zmysłowe usta. Klientelę na politycznym targowisku zaskarbił sobie straganem z nie spotykanym towarem, jakim były ksenofobiczne i reakcyjne poglądy. Co ją w nim pociągało? Vernon zawsze miał gotową odpowiedź na to pytanie: skurwiel na szczytach władzy, do tego ostry w łóżku. Ale przecież mogła to znaleźć i gdzie indziej. W grę musiał wchodzić jakiś ukryty dar, który doprowadził Garmony'ego aż tak wysoko, a teraz pchał go do rywalizacji z premierem o jego posadę.
Sekretarz wprowadził Clive'a w półokrąg dokoła ministra, który najwyraźniej wygłaszał mowę albo opowiadał jakąś historię. Garmony przerwał, wsunął palce w dłoń Clive'a i mruknął napiętym głosem, jak gdyby byli sami:
– Od lat chciałem pana poznać.
– Jak się pan miewa?
Przemawiał do towarzystwa, wśród którego znajdowali się dwaj młodzi mężczyźni o miłym, jawnie nieuczciwym spojrzeniu dziennikarzy parających się aktualnościami. Minister odstawiał przedstawienie, a Clive był jego rekwizytem.
– Moja żona zna na pamięć kilka pańskich utworów fortepianowych.
No nie, znowu. Clive się zastanawiał. Czy jest aż tak obłaskawionym i banalnym twórcą, jak utrzymują niektórzy jego młodsi krytycy, czy też Góreckim ludzi myślących?
– Zatem musi być świetną instrumentalistką.
Minęło trochę czasu, odkąd spotkał się z politykiem twarzą w twarz, i zupełnie zapomniał o ruchach oczu, o niespokojnym patrolowaniu otoczenia w poszukiwaniu nowych słuchaczy lub odstępców, o wypatrywaniu osób wyższych rangą albo innej poważnej szansy, którą w przeciwnym razie można przegapić.
Garmony potoczył wzrokiem dokoła, by utrzymać na sobie uwagę publiczności.
– Była znakomita. Konserwatorium Goldsmitha, potem Guildhall. Miała przed sobą bajeczną karierę… – Urwał dla efektu komicznego. – No ale potem poznała mnie i wybrała medycynę.
Jedynie sekretarz i jakaś kobieta – też podwładna ministra – zachichotali. Dziennikarze stali nieporuszeni. Być może słyszeli to nie pierwszy raz.
Oczy ministra spraw zagranicznych spoczęły z powrotem na kompozytorze.
– Jeszcze jedno. Chciałem panu powinszować zamówienia Symfonii Milenijnej. Czy pan wie, że decyzja stanęła aż na szczeblu gabinetu?
– Słyszałem. I pan opowiedział się za mną.
Clive pozwolił sobie na cień znużenia w głosie, ale Garmony zareagował, jak gdyby podziękowano mu wylewnie.
– Och, przynajmniej tyle mogłem zrobić. Niektórzy moi koledzy chcieli tego gwiazdora muzyki pop, byłego Beatlesa. A przy okazji, jak panu idzie? Jesteśmy blisko końca?
– Bardzo blisko.
Kończyny miał skostniałe od pół godziny, ale dopiero w tej chwili chłód przeniknął go na wskroś. W ciepłej pracowni siedziałby w samej koszuli, ślęcząc nad ostatnimi stronami symfonii, bo od prawykonania dzieliło go ledwie kilka tygodni. Przekroczył już dwa terminy i niczego tak nie pragnął, jak znaleźć się szybko w domu.
Wyciągnął rękę do Garmony'ego.
– Bardzo miło było pana poznać. Muszę już iść.
Ale minister nie uścisnął jego dłoni, tylko mówił dalej, gdyż z obecności sławnego kompozytora należało wyciągnąć nieco więcej korzyści.
– Wie pan, zawsze uważałem, że to właśnie twórcza wolność artystów pańskiego pokroju sprawia, że moja praca warta jest zachodu…
Popłynęło więcej słów na podobną nutę, tymczasem Clive patrzył przed siebie, nie okazując żadnych oznak wzbierającego w nim niesmaku. Garmony też był z jego pokolenia. Wysoki urząd zabił w nim umiejętność rozmawiania z obcym jak równy z równym. Być może to właśnie dostawała od niego w łóżku – podniecenie bezosobowością. Mężczyzna strojący miny przed lustrem. Ale przecież wolała emocjonalne ciepło. Leż spokojnie, popatrz na mnie, naprawdę popatrz na mnie. Molly i Garmony. Może to był po prostu błąd z jej strony. Tak czy owak, myśl o tym stała się dla Clive'a nie do zniesienia.
Były kochanek Molly doszedł do pointy:
– To jest tradycja, która czyni nas tymi, kim jesteśmy.
– Ciekawi mnie – odezwał się Clive – czy wciąż opowiada się pan za wieszaniem ludzi.
Garmony znakomicie poradził sobie z nagłą zmianą frontu, tylko jego oczy zlodowaciały.
– Wydaje mi się, że większość ludzi zna mój pogląd w tej kwestii. Na razie zaś rad nierad przyjmuję stanowisko parlamentu i zbiorową odpowiedzialność rządu. – Wyszedłszy z zaczepki obronną ręką, zrobił się raptem czarujący.
Dwaj dziennikarze z notatnikami przysunęli się nieco bliżej.
– Podobno powiedział pan kiedyś w jakimś przemówieniu, że Nelson Mandela zasługuje na powieszenie.
Garmony, który w następnym miesiącu wybierał się z wizytą do Afryki Południowej, uśmiechnął się spokojnie. Dawne przemówienie, do którego nawiązał Clive, wygrzebała ostatnio gazeta Vernona, poczynając sobie w dość rynsztokowym stylu.
– Uważam, że zarzucanie ludziom tego, co powiedzieli jeszcze jako w gorącej wodzie kąpani studenci, nie ma większego sensu. – Przerwał i zachichotał. – Minęło prawie trzydzieści lat. Założę się, że pan też niejedno mówił i myślał.
– Ależ naturalnie – odparł Clive. – Co tylko dowodzi mojej racji. Bo gdyby wówczas wyszło na pańskie, to dziś byłoby za późno na zmianę zdania.
Garmony skłonił lekko głowę w wyrazie zgody.
– Całkiem słusznie. Tyle tylko, drogi panie, że w rzeczywistym świecie żaden wymiar sprawiedliwości nie jest wolny od ludzkich omyłek.
Po tych słowach minister spraw zagranicznych zrobił coś niebywałego, co obróciło w pył teorię Clive'a o wpływach wysokiego urzędu na jednostkę i co z perspektywy czasu zmuszony był podziwiać. Garmony wyciągnął bowiem rękę, kciukiem i palcem wskazującym chwycił Clive'a za wyłóg palta i przyciągnąwszy go ku sobie, powiedział ściszonym głosem, by nikt inny nie usłyszał:
– Kiedy widziałem Molly ostatni raz, powiedziała, że jesteś i zawsze byłeś impotentem.
– Brednie. Na pewno tak nie powiedziała.
– Oczywiście się wypierasz. Zatem albo możemy podyskutować o tym głośno w obecności tych ludzi, albo w tej chwili zejdź ze mnie i ładnie się pożegnaj. Innymi słowy, spierdalaj.
Sztych został wyprowadzony znienacka i szybko, a gdy dotarł do celu, Garmony wyprostował się i rozpromieniony potrząsnął ręką kompozytora, wołając do swego sekretarza:
– Pan Linley łaskawie przyjął moje zaproszenie na kolację!