– Owszem. Ależ skąd. To znaczy, chodzi mi o to, że gdybym wiedział, że to ty, to pokazałbym tej końskiej mordzie, gdzie raki zimują.
– Oczywiście, że byś pokazał. – Molly chwyciła go za przegub i zaświeciła mu małą latarką w oczy. Co za kobieta!
– Ręka mnie piecze – wyszeptał Clive.
– Biedactwo. Dlatego właśnie podwijam ci rękaw, głuptasku. A teraz, żeby dowieść swojego uznania dla twojej twórczości, Paul wbije ci wielką igłę w ramię.
Krytyk postąpił zgodnie z jej słowami. Zakłuło mocno. Niestety czasem pochwały sprawiają ból. Jednak jeśli Clive nauczył się czegoś w życiu, to właśnie tego, jak przyjmować komplementy.
– Baaardzo dziękuję! – zajodłował żałośnie. – Niesłychanie pan uprzejmy. Ja sam nie przypisuję sobie wielkich zasług, ale cieszę się, że panu moja muzyka się podoba. Naprawdę, jestem wielce zobowiązany…
Z punktu widzenia holenderskiego lekarza i pielęgniarki kompozytor, nim zamknął oczy, uniósł głowę z poduszki i spróbował złożyć najbardziej czołobitny ukłon.
5
Po raz pierwszy od rana Vernon znalazł się sam. Jego plan był prosty. Zamknął cicho drzwi do gabinetu, zrzucił buty, wyłączył telefon, zwalił papiery i książki z biurka na podłogę – i położył się na nim. Miał pięć minut do porannego kolegium, nie widział więc nic zdrożnego w króciutkiej drzemce. Robił to już nieraz – przecież w interesie gazety było, żeby zachował szczytową formę. Kiedy się układał do snu, ujrzał siebie jako okazały posąg dominujący w siedzibie redakcji – wielka półleżąca postać wyciosana z granitu: Vernon Halliday, człowiek czynu, redaktor naczelny. W chwili spoczynku. Krótkiej chwili, bo zaraz zacznie się kolegium, bo już – niech to szlag! -wchodzą pierwsi dziennikarze. Powinien powiedzieć Jean, żeby ich nie wpuszczała. Uwielbiał historie o dawnych redaktorach naczelnych opowiadane przy lunchu po pubach. Teraz będą mówić o wielkim V. T. Hallidayu, no wiecie, to ten od afery „Tupetgate", który prowadził kolegia redakcyjne leżąc na biurku. Musieli udawać, że nic nie widzą. Nikt nie śmiał powiedzieć słowa. Leżał na biurku, do tego bez butów. Dziś królują bezbarwne miernoty, wypromowani księgowi. Albo kobiety w czarnych garniturach. Co powiedziałeś, duży dżin z tonikiem? To oczywiście on zrobił tę słynną pierwszą stronę. Cały tekst dał do środka i w efekcie zdjęcie mówiło wszystko. To było w czasach, kiedy gazety naprawdę się liczyły.
Zaczniemy? Są już wszyscy. Frank Dibben, a obok niego – co za miła niespodzianka! – Molly Lane. Vernon hołdował żelaznej zasadzie, że spraw zawodowych nie miesza się z osobistymi, więc pozdrowił ją tylko oficjalnym skinieniem głowy. A jednak jest piękna. Sprytne posunięcie, zrobić się na blond. No i sprytnie z jego strony, że przyjął ją do pracy. Wyłącznie z powodu jej znakomitych tekstów dla paryskiego „Vogue". Wielka M. L. Lane. W życiu nie sprzątnęła mieszkania. W życiu nie umyła choćby jednego talerza.
Nie podparłszy się nawet na łokciu, Vernon rozpoczął omawianie minionych spraw. Jakimś sposobem pod jego głową pojawiła się poduszka. Miał w zanadrzu coś, co przypadnie do gustu gramatykom. Wziął na warsztat artykuł Dibbena.
– Mówiłem to już wielokrotnie, ale powtórzę jeszcze raz. Słowa „panaceum" nie można stosować w odniesieniu do konkretnej choroby. Panaceum to uniwersalny środek zaradczy. Zatem wyrażenie „panaceum na raka" jest bez sensu.
Oho, Dibbenowi starczyło tupetu, by się stawiać.
– Akurat z tym się nie zgadzam – rzekł. – Rak może przybrać rozmaite formy. Zatem „panaceum na raka" to całkiem dobre idiomatyczne użycie.
Młody redaktor górował postacią nad biurkiem, ale Ver-non nie zmieniał pozycji, by pokazać, że i tak nie da się zahukać.
– Nie życzę sobie – wycedził – by w mojej gazecie jeszcze kiedykolwiek zastosowano to słowo w podobny sposób.
– Ale mnie właściwie chodzi o co innego – powiedział Dibben. – Chciałem, żebyś podpisał moje wydatki. – Trzymał w ręku kartkę papieru i długopis.
Wielki F. S. Dibben. Podniósł swoje wydatki do rangi sztuki.
Było to bezczelne żądanie. Coś takiego na kolegium redakcyjnym! Vernon nie zamierzał jednak zniżyć się do awantury i dalej robił swoje. Znowu kwiatek Franka, ten sam artykuł.
– Mamy rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty szósty, a nie tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty szósty. Mówimy „przehandlować", a nie „przefrymarczyć".
Gdy Molly podeszła, by wstawić się za Dibbenem, Ver-non poczuł się srogo zawiedziony. Ależ naturalnie! Molly i Frank. Powinien się domyślić. Uczepiła się jego nogawki, wykorzystywała osobistą znajomość z redaktorem naczelnym, by pchać do góry swego obecnego kochanka. Właśnie się nachylała, żeby szepnąć coś Vernonowi do ucha.
– Kochanie, on ma długi. Potrzebujemy pieniędzy. Uwiliśmy sobie śliczne gniazdko na rue de Seine…
Zaiste, piękna z niej kobieta, a on nigdy nie potrafił się jej oprzeć, zwłaszcza od dnia, kiedy nauczyła go smażyć borowiki po włosku.
– No dobrze, dawaj, ale raz-dwa. Mamy kolegium.
– W dwóch miejscach – rzekł Frank. – Na górze i na dole.
Vernon napisał dwukrotnie „V. T. Halliday, redaktor naczelny", co zdawało się trwać pół godziny. Kiedy wreszcie miał to z głowy, powrócił do swych redakcyjnych uwag. Molly zaczęła podwijać mu rękaw, ale nie chciał jej pytać, dlaczego to robi, bo znowu zboczyłby z tematu. Także Dibben wciąż czaił się przy jego biurku. Co tam, nie należy się teraz nimi zajmować. Zbyt dużo spraw ma na głowie. Serce biło mu jak oszalałe, bo uderzył w wysokie, wyrokujące tony.
– Co się tyczy Bliskiego Wschodu, to nasza gazeta jest dobrze znana ze sprzyjania Arabom. Jednak bez wahania będziemy potępiać okrucieństwa dokonywane z obu stron…
Vernon w życiu nie powiedziałby nikomu o palącym bólu w ramieniu i o tym, że zaczęło do niego docierać, choć z wolna, gdzie się znajduje, co było w jego szampanie i kim naprawdę są jego goście.
Ucichł jednak, a po dłuższej chwili mruknął z podziwem:
– To torpeda.
6
Gdy w tygodniu premier zdecydował o przetasowaniach w gabinecie, uznano powszechnie, że mimo iż wahadło opinii publicznej przechyliło się na korzyść Juliana Garmony'ego, to jednak o jego odejściu przesądziło zdjęcie opublikowane w „The Judge". W ciągu zaledwie jednego dnia były minister spraw zagranicznych przekonał się, że ani w siedzibie głównej jego partii, ani pośród szeregowych posłów w parlamencie nie ma większej chęci do poparcia jego listopadowej rywalizacji o premierostwo: być może w skali całego kraju gra emocji skłaniała do wybaczenia, a może nawet pobłażliwości, niemniej politycy nieprzychylnym okiem patrzyli na podobną słabość u swego przyszłego lidera. Juliana Garmony'ego czekało rychłe odejście w cień, czego tak gorąco życzył mu redaktor naczelny „The Judge", i w rezultacie do poczekalni lotniskowej dla VIP-ów – do korzystania z której wciąż uprawniał go dopiero co utracony status – przybył on bez plików dokumentów rządowych i świty urzędników. Przy darmowym barze napotkał George'a Lane'a, który właśnie nalewał sobie whisky.
– O, Julian! Przyłączysz się?
Nie widzieli się od pogrzebu Molly i ostrożnie podali sobie dłonie. Garmony słyszał pogłoski, że to właśnie Lane sprzedał zdjęcia Hallidayowi, Lane zaś nie wiedział, ile Garmony tak naprawdę wie. Garmony nie był też pewien, co Lane myśli na temat jego romansu z Molly, Lane nie wiedział z kolei, czy Garmony zdaje sobie sprawę, jak bardzo jest przez niego znienawidzony. Wybierali się razem samolotem do Amsterdamu, by sprowadzić do Anglii zwłoki – Lane jako stary przyjaciel rodziny Hallidayów i udziałowiec „The Judge", Garmony w imieniu zarządu powierniczego majątku Clive'a Linleya oraz jako jego rzecznik w rządzie. Zarządcy mieli nadzieję, że ten drugi – jako były minister spraw zagranicznych – przyspieszy formalności, które spowalniają przesyłanie zwłok przez granicę. Ruszyli z drinkami przez zatłoczoną poczekalnię – wydawało się, że obecnie większość ludzi jest VIP-ami -i znaleźli dla siebie względnie cichy kąt przy drzwiach do toalety.