Выбрать главу

Być może był to uzgodniony szyfr, gdyż młody mężczyzna zbliżył się natychmiast, by odprowadzić Clive'a, któremu minister pokazał już plecy, zwracając się do dziennikarzy:

– Wspaniały człowiek, ten Clive Linley. Podkreślać dzielące nas różnice i jednocześnie pozostawać na przyjacielskiej stopie. Nie uważają, państwo, że to kwintesencja kultury?

2

Godzinę później Vernon podrzucił Clive'a na South Kensington samochodem, który był absurdalnie mały jak na auto z szoferem. Wysiadł, by się pożegnać.

– Okropny pogrzeb.

– Żeby choć kieliszek wina.

– Biedna Molly.

Clive wszedł do domu i stanął w przedpokoju, chłonąc ciszę i ciepło płynące od kaloryferów. Z kartki od gospodyni dowiedział się, że w pracowni czeka termos z kawą. Poszedł tam, nie zdjąwszy palta, wziął ołówek i papier nutowy i pochyliwszy się nad fortepianem, napisał opadającą sekwencję dziesięciu nut. Stojąc przy oknie, patrzył na kartkę, wyobrażając sobie kontrapunktyczne wprowadzenie wiolonczeli. Zdarzały się dni, gdy zamówienie na symfonię z okazji milenium wydawało się niedorzecznym utrapieniem, brutalnym wtargnięciem biurokracji w jego twórczą niezależność: korowody z ustaleniem, gdzie Giulio Bo, wybitny włoski dyrygent, będzie miał próby z Brytyjską Orkiestrą Symfoniczną, łagodne wprawdzie, ale nieustające poirytowanie z powodu uwagi okazywanej przedsięwzięciu przez niezdrowo podekscytowaną albo wręcz wrogą prasę, wreszcie fakt, że Clive nie wywiązał się z dwóch terminów – do nowego tysiąclecia zostało zaledwie kilka lat. Trzymając w kieszeni palta zgrabiałą wciąż z zimna lewą rękę, usiadł przy fortepianie i zagrał powoli, chromatycznie, w figlarnym rytmie pasaż, który właśnie napisał. W istocie tylko dwa oznaczenia taktowe. Następnie, z lewą ręką wciąż w kieszeni palta, zaimprowizował wznoszącą się linię melodyczną wiolonczeli. Odegrał ją kilkakrotnie w rozmaitych wariacjach, aż poczuł się usatysfakcjonowany. Skrobnął na papierze partię wiolonczeli, która sięgała szczytu skali i miała brzmieć jak trzymana w ryzach furia. Późniejsze rozładowanie tego napięcia, w finalnej części symfonii, stanie się ucztą dla uszu.

Odszedł od fortepianu i nalał sobie kawy, którą wypił w swym stałym miejscu przy oknie. Dopiero wpół do czwartej, a ściemniło się już tak, że trzeba zapalić światło. Z Molly pozostał proch. Clive zamierzał pracować całą noc, a potem spać do obiadu. Nie było nic innego do roboty. Stworzyć coś i umrzeć. Po kawie przeszedł z powrotem przez pokój i stanął w palcie nad klawiaturą, po czym w świetle gasnącego dnia zagrał obiema rękoma to, co przed chwilą napisał. Niemal trafiając w sedno, niemal docierając do prawdy. Muzyka przywodziła na myśl usychanie z tęsknoty za czymś nieosiągalnym. Za kimś. To właśnie w takich chwilach, kiedy zbyt go nosiło, by wysiedzieć długo przy fortepianie, i gdy zarazem był nazbyt podekscytowany nowymi pomysłami, by zostawić instrument w spokoju, dzwonił do niej i zapraszał ją do siebie. Przyjeżdżała, jeśli tylko miała czas; robiła herbatę lub mieszała egzotyczne drinki i siadała w wysłużonym fotelu ustawionym w kącie pracowni. Albo rozmawiali, albo urządzali koncert życzeń i wtedy słuchała z zamkniętymi oczyma. Miała zaskakująco wyrafinowany gust jak na bywalczynię przyjęć. Bach, Strawiński, z rzadka Mozart. Jednak nie była już dziewczyną, nie była już jego kochanką. Stali się przyjaciółmi, bo zbyt przywykli do siebie, by pałać namiętnością, lubili za to rozmawiać bez skrępowania o własnych sprawach. Była dla niego jak siostra; wystawiała jego kobietom znacznie przychylniejsze noty niż on, kiedy oceniał jej mężczyzn. Poza tym gaworzyli o muzyce i jedzeniu. Teraz zaś była miałkim prochem w alabastrowej urnie, którą George będzie trzymał na szafie.

Wreszcie się ogrzał, choć w lewej ręce wciąż czuł mrowienie. Zdjął palto i rzucił je na fotel Molly. Obszedł pracownię, zapalając światła, a potem wrócił do fortepianu. Przez ponad dwie godziny dłubał w partii wiolonczeli i nakreślał dalszą orkiestrację, niepomny mroku na dworze i przytłumionej kłótni aut w trakcie wieczornego szczytu. Był to jedynie pasaż służący za pomost do wielkiego finału. Clive'a pochłonęła bez reszty obietnica, dążenie – wyobrażał je sobie pod postacią kondygnacji prastarych startych schodów, które nikną w oddali – tęsknota, by piąć się i piąć, i wreszcie dotrzeć sprężystym skokiem do odległego klucza i zarazem, przy akompaniamencie rozpływających się plam dźwięku, które nikną niczym rozpraszająca się mgła, do linii melodycznej pieczętującej dzieło, do pożegnania, do rozpoznawalnej, przeszywająco pięknej muzyki, która wykroczyłaby poza swą niemodną naturę, opłakiwała odchodzące stulecie i jego bezsensowne potworności, jak też sławiła jego błyskotliwą pomysłowość. Jeszcze długo po przebrzmieniu prawykonania, zakończeniu uroczystości z okazji milenium, długo po wypaleniu ogni sztucznych oraz powstaniu analiz i podsumowań, nieprzeparte piękno tej linii melodycznej trwać będzie jako elegia na wiek, który przeminął.

Nie była to jedynie fantazja Clive'a, gdyż podobnie widział to komitet do spraw organizacji obchodów. Z rozmysłem wybrano kompozytora, który, rzecz znamienna, wyobrażał sobie narastający pasaż muzyczny jako wznoszące się zabytkowe kamienne schody. Nawet zwolennicy Clive'a, przynajmniej w latach siedemdziesiątych, uznawali zasadność określenia „arcykonserwatywna" wobec jego twórczości, gdy tymczasem krytycy woleli przymiotnik „zacofana", wszyscy natomiast byli zgodni, że obok Schuberta i McCartneya to właśnie Linley potrafi pisać melodie. Symfonię zamówiono u niego na tyle wcześnie, by zaistniała w świadomości społeczeństwa; zasugerowano, na przykład, że hałaśliwy, natarczywy pasaż na instrumenty dęte mógłby zostać wykorzystany jako oprawa muzyczna głównego wydania wiadomości. Komitet, uznany przez establishment muzyczny za zespół ludzi o średnio wyrafinowanych gustach, nade wszystko pragnął symfonii, z której można byłoby odcedzić przynajmniej jedną melodię, hymn, elegię na oczernione, mijające stulecie i włączyć ją do oficjalnych uroczystości na tej samej zasadzie, jak Nessun dorma wykorzystano w turnieju piłkarskim. Najpierw włączyć, a potem wypuścić na szerokie wody, by z nadejściem trzeciego tysiąclecia podjęła ryzyko niezależnego istnienia w świadomości społeczeństwa.

Dla Clive'a Linleya sprawa była prosta. Postrzegał siebie jako następcę Vaughana Williamsa i określenia w rodzaju „konserwatysta" uważał za nieistotne, chybione zapożyczenia ze słownika polityki. Poza tym w latach siedemdziesiątych, kiedy z wolna go zauważano, ortodoksją nauczaną w konserwatoriach stała się muzyka atonalna i aleatoryzm, zgiełk tonów, elektronika, rozbijanie tonacji na dźwięki, słowem cała tradycja modernistyczna. I to przecież jej krzewiciele, w znacznie większym stopniu niźli on sam, zasługiwali na miano reakcjonistów. W 1975 roku Clive opublikował stustronicową książkę, która -jak każdy dobry manifest – była zarówno atakiem, jak i apologią. Stara gwardia modernizmu uwięziła muzykę w murach akademii, odcięła od świata, zazdrośnie jej strzegąc jako własność elity. W rezultacie stała się jałowa, gdyż buńczucznie zerwano jej fundamentalne przymierze z odbiorcą. Clive z przekąsem opisał wsparty publicznymi pieniędzmi „koncert" w niemal do cna opustoszałym kościele, gdzie przez ponad godzinę uderzano złamaną szyjką skrzypiec w nogi fortepianu. Tekst w programie, naszpikowany odniesieniami do holokaustu, wyjaśniał, dlaczego na obecnym etapie dziejów Europy żadna inna forma muzyki nie ma racji bytu. Dalej Clive dowodził, że w zasklepionych umysłach podobnych gorliwców nawet najmniejszy sukces czy jakiekolwiek oznaki uznania ze strony publiczności są niechybnie świadectwem kompromisu estetycznego i porażki artysty. Utrzymywał, że kiedy wreszcie napisana zostanie ostateczna historia dwudziestowiecznej muzyki, rację przyzna się bluesowi, jazzowi, rockowi i nieustannie ewoluującej tradycji muzyki folk. Te gatunki aż nadto wyraźnie dowodzą, że melodia, harmonia i rytm nie stoją w sprzeczności z nowatorstwem. Co się zaś tyczy muzyki „poważnej", to jedynie pierwsza połowa stulecia zapisze się chlubnie w dziejach, a w niej zaledwie paru kompozytorów, do których Clive nie zaliczył późnego Schoenberga i jemu podobnych.