– Jestem w tej chwili zajęty.
– Wyświadczam ci wielką przysługę. To coś, za co „News of the World" dałoby się pokroić.
– Mogę przyjechać dopiero po dziewiątej wieczorem.
– Dobrze więc, zobaczymy się po dziewiątej – odparł George rozdrażnionym tonem i rozłączył się.
Tymczasem zajęto wszystkie krzesła przy stole konferencyjnym prócz jednego. Gdy Vernon osunął się na ostatnie, rozmowy przycichły. Dotknął boku swej głowy. Teraz, kiedy znów był w towarzystwie, kiedy robota czekała, jego wewnętrzna nieobecność przestała być dolegliwa. Rozłożył przed sobą numer z poprzedniego dnia.
– Kto robił korektę wstępniaka o środowisku naturalnym? – odezwał się w niemal kompletnej ciszy.
– Pat Redpath.
– W tej gazecie nie powtarza się zaimka „który" w zdaniach podrzędnych drugiego stopnia i nigdy powtarzać się nie będzie, zwłaszcza we wstępniaku, na miłość boską. A „dzieci" – zawiesił głos dla wywołania efektu, udając, że przebiega wzrokiem tekst – a „dzieci" to są „one", nie „oni". Czy stanie się to dla wszystkich jasne raz na zawsze?
Zdawał sobie sprawę z aprobaty dokoła stołu. Gramatycy uwielbiali słuchać takich pouczeń. Gdyby dać im wolną rękę, wpędziliby gazetę do grobu wraz z jej bezbłędną składnią.
Zagrawszy pod publiczkę, przeszedł szybko do rzeczy. Jedną z jego udanych innowacji – być może jedyną do tej pory – było skrócenie codziennych kolegiów redakcyjnych z czterdziestu minut do kwadransa za pomocą kilku narzuconych nieśmiało reguł: nie więcej niż pięć minut na minione sprawy – co się stało, to się nie odstanie – żadnych dowcipów i nade wszystko żadnych anegdot; on ich nie opowiadał, więc nikt inny też nie mógł. Przewrócił stronę na łamy zagraniczne i zmarszczył czoło.
– Wystawa skorup w Ankarze? I to ma być news? Osiemset słów? Nie rozumiem, Frank.
– Widzisz, Vernon – wyjaśnił z cieniem drwiny w głosie Frank Dibben, zastępca kierownika działu zagranicznego – to prowadzi do fundamentalnego zrewidowania naszego pojęcia o wpływach wczesnego imperium perskiego na…
– Zrewidowanie czegoś w dziedzinie potłuczonych garnków to nie jest news, Frank.
– Rzecz w tym, że Julie nie przysłała nic z Rzymu -wtrącił delikatnie zastępca redaktora naczelnego Grant McDonald, który siedział obok Vernona. – Musieliśmy zapchać dziurę…
– No nie, znowu? Co tym razem?
– Zapalenie wątroby.
– A coś z Associated Press?
– Nasz tekst był bardziej interesujący – bronił się Dibben.
– Mylisz się. To kompletne pudło. Nawet „Times Literary Supplement" tego by nie puścił.
Przeszli do spraw bieżących. Kierownicy działów jeden po drugim streszczali teksty. Kiedy przypadła kolej na Dibbena, zaczął nalegać, by jego artykuł o Garmonym wydrukowano na pierwszej stronie.
Vernon wysłuchał go, po czym rzekł:
– Jest w Waszyngtonie, a tymczasem powinien być w Brukseli. Za plecami Niemców zawiera układ z Amerykanami. Na krótką metę to zysk, na dłuższą – katastrofa. Był fatalnym ministrem spraw wewnętrznych, a jest jeszcze gorszym spraw zagranicznych, i nastanie nasz koniec, jeśli kiedykolwiek zostanie premierem, co z każdym dniem staje się coraz bardziej prawdopodobne.
– No tak – zgodził się Frank, łagodnym tonem pokrywając wściekłość z powodu nagany za Ankarę. – To wszystko napisałeś w swoim wstępniaku. Ale przecież rzecz nie w tym, czy zgadzamy się z jego polityką, tylko czy ona ma znaczenie dla kraju.
Vernon zastanawiał się, czy stać by go było na to, żeby zwolnić Dibbena. Co on wyprawia, nosi kolczyk w uchu?
– Masz rację, Frank – odparł przyjaźnie. – Ale jesteśmy w Europie. Amerykanie też chcą, byśmy byli w Europie. Nasze szczególne związki z nimi to już historia. Dlatego ten układ nie ma żadnego znaczenia. Tekst pójdzie do środka. Tymczasem dalej będziemy obrzydzać Garmony'emu życie.
Następnie wysłuchano kierownika działu sportowego, któremu Vernon podwoił ostatnio łamy kosztem kultury. Wreszcie przyszła kolej na Lettice O'Harę, kierownika działu publicystycznego.
– Muszę wiedzieć, czy ruszamy z tym domem dziecka w Walii.
– Widziałem listę gości – odparł Vernon. – Mnóstwo szych. Nie możemy sobie pozwolić na proces, jeśli coś pójdzie nie tak.
O'Hara najwyraźniej odetchnęła z ulgą. Zaczęła mówić o dociekliwym artykule, który zleciła na temat afery medycznej w Holandii.
– Wygląda na to, że niektórzy lekarze wykorzystują ustawę o eutanazji, żeby…
Przerwał jej:
– W piątek chcę mieć tekst o bliźniakach syjamskich. Rozległy się jęki. Kto pierwszy zaoponuje? Lettice.
– Nie mamy nawet ich zdjęcia.
– To poślij kogoś jeszcze dziś do Middlesbrough. – Zapadła posępna cisza, więc Vernon mówił dalej: – Oni pracują w miejscowym wydziale sanitarnym. W planowaniu. Rozumiecie? Co dwie głowy, to nie jedna. Przecież to wymarzony tekst.
– Rozmawialiśmy w zeszłym tygodniu i wszystko już było uzgodnione – odezwał się kierownik działu krajowego, Jeremy Bali. – Ale wczoraj miałem telefon. Dzwoniła druga połowa. Druga głowa, jeśli wolisz. Nie chce z nami gadać. Nie życzy sobie żadnych zdjęć.
– Święty Boże! – krzyknął Vernon. – Czy nie widzicie? Toż to część tej historii! Poróżnili się. Przecież pierwsza rzecz, jakiej ludzie chcieliby się dowiedzieć: to jak tacy załatwiają spory między sobą.
Lettice miała posępną minę.
– Chyba niezbyt kulturalnie – rzekła. – Zdaje się, że są ślady ugryzień. I to na obu twarzach.
– Genialnie! – wykrzyknął Vernon. – Nikt prócz nas tego na razie nie podjął. W piątek, bardzo proszę. Strona trzecia. Dobrze, dalej. Lettice, ten dodatek o szachach na ósmej stronie. Szczerze mówiąc, nie jestem przekonany.
2
Minęły kolejne trzy godziny, nim Vernon znów został sam. Był w toalecie i myl ręce, patrząc w lustro. Widział wprawdzie odbicie, ale nie miał do końca pewności. Owo doznanie, czy też brak czucia, wciąż obejmowało prawą stronę głowy, jak dopasowana czapka. Sunąc palcem po włosach, potrafił nakreślić granicę, linię demarkacyjną, za którą odzywało się uczucie będące cieniem tego pierwszego, jego widmem, jeśli nie przeciwieństwem.
Trzymał ręce pod suszarką, kiedy do łazienki wszedł Frank Dibben. Vernon wyczuł, że młody mężczyzna depcze mu po piętach, gdyż koniecznie chce porozmawiać. Z długoletniego doświadczenia wiedział, że jeszcze się taki dziennikarz nie narodził, który by bez powodu i oporów wewnętrznych oddawał mocz w obecności swego redaktora naczelnego.
– Przepraszam cię, Vernon, za dzisiejszy ranek – odezwał się Dibben przy pisuarze. – Miałeś całkowitą rację co do Garmony'ego. Kompletnie się pogubiłem.
Nie chcąc odwrócić się od suszarki, by nie zobaczyć zastępcy kierownika działu zagranicznego przy załatwianiu potrzeby, Vernon zafundował sobie kolejną porcję ciepłego powietrza. Dibben opróżniał rzęsiście pęcherz, a nawet grzmiąco. Tak, jeśli Vernon kiedykolwiek wyleje kogoś z roboty, to nieszczęśnikiem tym będzie Frank, który właśnie otrząsał się energicznie, o sekundę za długo, jednocześnie zamęczając go swymi przeprosinami.
– To znaczy, masz całkowitą rację, żeby mu nie dawać za dużo miejsca na łamach.
Kasjusz jest głodny – pomyślał Vernon. Przejmie swój dział, a potem będzie chciał mojego fotela.
Dibben odwrócił się do umywalki. Vernon położył mu delikatnie dłoń na ramieniu. Gest wybaczenia.