Idylla, prawdziwa idylla!
Tutaj chciałbym mieszkać, pomyślał Morten. Ale on często tak myślał.
Bez większych kłopotów dotarł do Simrishamn i natychmiast przystąpił do pracy badawczej. Teraz zobaczą, jak ich chłopiec potrafi szybko działać. Towarzysze będą zaskoczeni.
Mans Nilsson z Simrishamn.
Do tego Morten doszedł po przekopaniu się przez wiele książek w bibliotece i wypytywaniu przedstawicieli wielu władz, zarówno cywilnych, jak i mundurowych.
Z tej garstki mieszkańców Skanii, którzy brali udział w hiszpańskiej wojnie domowej w latach trzydziestych, tylko jeden przywiózł do domu hiszpańską narzeczoną.
I to był właśnie Mans Nilsson.
Mortenowi udało się zebrać jeszcze parę dodatkowych informacji. Mans nie uczestniczył w wojnie zbyt długo. Już w 1937 roku wrócił do domu. Nie wiadomo, czy był ranny, czy też uznał, że wojna nie jest taka zabawna, ani nie daje takiej sławy, jak myślał.
Pedro wspomniał, że para miała dziecko, córkę, która zdążyła wyjść za mąż, zanim umarła w wieku wyznaczonym przez ciążące na rodzinie przekleństwo.
Informacja na temat tej córki musi się znajdować w kościelnych księgach.
I Morten ją znalazł. Mans Nilsson przeprowadził się do Tomeliila z żoną i córką. Żona nie żyła już długo, to chyba ona przyniosła z sobą z Hiszpanii złe dziedzictwo.
Znalazł jeszcze jedną informację. Otóż córka tej Hiszpanki zdążyła urodzić syna w swoim małżeństwie, zanim jej z kolei życie dobiegło końca.
Syna, który zmarł bezpotomnie w wieku dwudziestu pięciu lat.
W ten sposób wygasł ród don Garcii. W roku 1985 zmarł Olof Persson. Działo się to w parafii Brósarp, stamtąd pochodził jego ojciec.
W 1985?
Toż to przecież niedawno!
Mortena ogarnął nowy zapał. W takim razie nie będzie trudno dowiedzieć się czegoś więcej o tym Olofie Perssonie. Z pewnością nazywano go Olle, tutaj, w Szwecji, gdzie prawie nikt nie zachowuje imienia w takiej formie, jaką nadano mu na chrzcie. Zawsze się to zmienia w jakiegoś Olle, Kalle, Lasse, Benka, Acke i tak dalej.
Morten od trzech dni mieszkał w hotelu w Simrishamn i uważał, że zdołał już osiągnąć wiele. Po pierwszym szoku radził sobie ze skańskim dialektem całkiem dobrze. Już nie musiał ciągle wydawać z siebie tych mało inteligentnych: He? Słucham? Jak?
Zrobiło się późno, ale co tam, w letni wieczór długo jest jasno. Zdążył jeszcze pojechać do Brósarp, żeby się rozejrzeć. Zobaczyć, gdzie mieszkał Olle Persson. Miał adres, chciał tylko obejrzeć to miejsce, tak na początek, nie całkiem jawnie, w zapadającym zmierzchu. Może przyjdzie mu do głowy jakiś pomysł, gdzie szukać gryfa, jeśli ten w ogóle znajduje się w Szwecji. Mógł przecież równie dobrze zostać w Hiszpanii i tam zaginąć.
Morten miał swoją teorię. Wygląda przecież na to, jakby gryfy musiały być odnalezione. Gryf Navarrów pojawił się dosłownie z ziemi, w której leżał ukryty przez Santiago w małej szkatułce z całym skarbem. Gryf rodu Vasconia objechał niemal całą kulę ziemską, żeby spocząć we wnętrzu szmacianej lalki w pewnej piwnicy niedaleko Drammen. Amulet rodu Galicia leżał pośród kosztowności w sejfie bankowym w Madrycie. Żaden z nich nie został zniszczony, pozostawało więc tylko odnaleźć dwa brakujące.
Morten szczerze wierzył, że jemu będzie dane odnalezienie gryfu, który należał do rodziny Cantabria.
Na własną rękę! Pomyśleć, jaki to będzie triumf, jeśli dokona tego bez niczyjej pomocy!
Pod sklepieniem potężnych drzew droga leżała cicha, bez samochodów.
Morten nie pamiętał, niestety, o tym, że w Skanii noce są dłuższe i ciemniejsze niż w Norwegii. Tak daleko na południe czerwcowa noc nie cała jest jasna jak dzień. Mrok zaczyna się skradać wcześniej, stosunkowo głębokie ciemności trwają co najmniej dwie lub trzy godziny.
Małe gospodarstwo, które Olle odziedziczył po rodzicach nazywało się Viberslóv. Ojciec Ollego też już nie żył, nie został nikt z rodziny.
Posiadłość musiała trafić w inne ręce. O rany, jak tu w takich warunkach szukać gryfa?
Odwaga opuszczała Mortena, kiedy jechał wzdłuż dużego placu handlowego w Kivik, za którym w wieczornym blasku mieniło się Morze Bałtyckie. Nikt z rodziny nie został, w takim razie pewnie i gryf definitywnie przepadł.
Wiedział jednak, że trzy gryfy zostały odnalezione. Dlaczego więc nie miałby i on…?
Jak dotknięty chorobą maniakalno – depresyjną Morten miotał się od radosnej nadziei do bezdennego pesymizmu.
Dwór, czy niewielkie gospodarstwo miało leżeć w lesie na północ od Brósarp. Nie powinno być trudno je odszukać, drogę znal z opisu.
Zmierzch już dawno otulił Osterlen swoim czarodziejskim płaszczem, kiedy Morten minął pogrążone we śnie Brósarp i wyjechał na główną drogę ku Kristianstad.
Poniżej, na równinie, tańczyły strzępy białej mgły. Robiło to upiorne wrażenie, choć przecież Morten siedział w bezpiecznym samochodzie. Odetchnął z ulgą, kiedy las i łąki zostawił za sobą.
Nagłe jednak stwierdził, że od głównej drogi odchodzi całe mnóstwo dróg bocznych.
Czy teraz powinien skręcić w prawo czy w lewo? Był kompletnie zdezorientowany. Może najpierw na lewo, a potem w prawo? Albo odwrotnie?
Do diabła, powinien był to dokładniej zapisać! Straci potwornie dużo czasu, jeśli podejmie złą decyzję.
Morten zjechał na pobocze i zatrzymał samochód. Zastanawiał się.
Tyle było w opisie skrętów to w lewo, to w prawo, że wszystko się pomieszało w jego nieszczęsnej głowie. Tymczasem zrobił się już naprawdę późny wieczór, mózg pracował źle. Czy ktoś mu mówił, w którą z kolei boczną drogę powinien skręcić? Pewnie mówili, informatorów było przecież tak wielu, tylko że on za bardzo się niecierpliwił, żeby już ruszać i bezkrytycznie zawierzył swojej pamięci.
Tymczasem ona go zawiodła, musiał to przyznać ze wstydem. I to on, który tylekroć zarzucał babci, że ma sklerozę! Tymczasem sam wcale nie jest lepszy!
Z tyłu ukazały się światła samochodu. Pierwszego, jaki spotkał od bardzo długiego czasu, jeśli nie liczyć pojedynczych pojazdów, raz po raz przemykających w oddali na drodze do Simrishamn. Teraz znajdował się na ważniejszym szlaku, więc to pewnie jakiś nocny balownik wraca do domu z knajpy.
Samochód go minął, zwolnił na moment, ale zaraz znowu dodał gazu. Morten zauważył, że karoseria jest szara, ale o numerze rejestracyjnym nie pomyślał.
Nie, no nie wolno ulegać jakimś paranoicznym myślom!
Spojrzał na zegarek. O rany, to już wpół do drugiej! Czas letni, więc wpół do pierwszej, ale i tak późno. Nic dziwnego, że zrobiło się ciemno.
Właśnie przejeżdżał obok sporego przydrożnego parkingu, na którym stało kilka samochodów z przyczepami campingowymi. Miejsce sprawiało bezpieczne wrażenie, otaczał je bowiem tylko wysoki las. Stary las mieszany.
Morten się zdecydował, rozważył czy ma iść w prawo czy w lewo i był absolutnie pewien. Wyostrzył umysł i wiedział, że wybiera właściwy kierunek. Wierzył w to.
Wysiadł z samochodu i zamknął drzwi na klucz, po czym ruszył przed siebie leśną drogą. Jechać tamtędy nie zamierzał, droga miała zbyt głębokie koleiny, samochód babci o niskim zawieszeniu mógłby tam utknąć na stałe.
Jak nieprzyjemnie ciemno jest pod koronami drzew! Czerwcowa noc powinna raczej przypominać wiosenny zmierzch, a nie to co tu!
Oczywiście widział wyraźnie i drogę, i drzewa, i nawet kamienny murek, więc z pewnością znajdował się we właściwym miejscu, ale las pogrążony był w takiej przytłaczającej ciszy, że czuł się bardzo nieswojo. Parking znajdował się daleko poza nim, to żadna pociecha dla samotnej duszy bohatera, zresztą przecież on się nie boi nocnych ciemności…
No, niestety, trochę to się jednak boi! A kto właził z głową pod kołdrę, kiedy wuja i ciotki nie było w domu, a na schodach rozlegały się dziwne trzaski? Kto gdakał ze strachu niczym shisteryzowana kura, kiedy mu gałąź spadla na drogę pewnego zimowego wieczora, gdy szedł do domu na skróty przez cmentarz? Kto wysyłał Unni przodem, gdy…