Nie, tu się nic nie zgadza! Zaszedł już daleko w głąb lasu, a nigdzie żadnej zagrody nie widać. Droga ciągnie się tylko i ciągnie, nie wiadomo dokąd. Co prawda bardzo przyjemnie pachnie ziemia, kwiaty i zioła, ale to przecież nie jest niedzielna wycieczka. Morten przyjechał tu po to, by odnaleźć gospodarstwo, Viberslóv. Ale zdecydowanie na nic takiego dotychczas nie natrafił.
To nie ta droga. Należało po prostu zawrócić i jak najszybciej pokonać z powrotem te. ogromną odległość dzielącą go od samochodu.
Kiedy ciemny drozd nieoczekiwanie zaczął wyśpiewywać ponad lasem swoją melancholijną melodię, Morten podskoczył wysoko, a potem przystanął i słuchał.
Jakież to piękne! Jakie przejmujące, wzruszające, jakie smutne!
– Ślicznie – wyszeptał Morten wzruszony. – Napełnij życiem ten ponury, wymarły las, w którym wszystkie drzewa zdają się mi przyglądać niechętnie jak intruzowi. Tylko śpiewaj nieco weselsze melodie, bo serce mi krwawi, kiedy cię słucham. Wyśpiewujesz żale z powodu nieskończenie wielkiej samotności, a to akurat niedokładnie to czego potrzebuję najbardziej.
Gdzieś w oddali odezwał się drugi drozd.
– Świetnie, że jest was dwóch – powiedział Morten i znowu ruszył przed siebie. – Już się o ciebie martwiłem, myślałem, że jesteś porzuconym, pozbawionym rodziców ptakiem, zapomnianym i opuszczonym przez wszystkich.
Podobnie jak ja, pomyślał w przypływie sentymentalizmu, ale to przecież nieprawda. To ta pustka wokół wywoływała takie skojarzenia.
Po chwili odezwał się trzeci ptak. Jego głos brzmiał z taką samą siłą, ale śpiew był zupełnie inny. Trele jakby uderzały, silne i wesołe, po czym następowało cichsze, melodyjne kląskanie.
Morten znowu się zatrzymał. Był zafascynowany, wstrząśnięty.
– Czy to słowik? To musi być słowik! Słyszałem słowika! Babciu, Moniko i wy wszyscy, słyszałem…
Opanował ekstazę.
– Ale drozd ciemny, czy może drozd śpiewak, nie jestem pewien, śpiewa ładniej.
Brnął dalej przed siebie i im dłużej rozmyślał, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że jednak drozdy są lepszymi śpiewakami. Bo to słowiki tak zwane rosyjskie, południowe lub wschodnie, śpiewają nieziemsko pięknie. Skandynawskie natomiast mniej.
Ale pomylić się nie można. Nareszcie więc i nasz mały Morten słyszał kląskanie słowika. Prawdziwego!
Pokonał już sporą część drogi powrotnej, gdy nagle przystanął.
Gdzieś w pobliżu trzasnęła gałązka. W prawo skos od niego, w kierunku samochodu.
Morten poczuł przenikającą go całego falę strachu. Słowiki nie włóczą się w ten sposób nocami po lesie.
Rzucił się do ucieczki pomiędzy drzewami, jak najdalej od tego trzasku.
To tylko łoś, powiedzieliby z pewnością ludzie. Ale Morten łosi też się bał. Akurat teraz mają pewnie cielęta i są raczej wrogo usposobione do nocnych wędrowców.
Przemykał się między pniami drzew, potykał raz po raz, biegł z pochyloną głową i opuszczonymi rękami.
Teren nierówny, w ciemnościach nic nie widać i… ratunku! Tuż za sobą słyszał kroki. Słyszał, że ktoś się potyka, tak samo jak on, ale nie miał czasu na szyderczy śmiech. Tu najwyraźniej nie było się z czego śmiać!
Z jego gardła wydobywały się dziwne, żałosne dźwięki, przerywane w takt kroków po nierównej ziemi.
Daleko przed sobą widział jaśniejszą poświatę. Znajdował się tam bardziej otwarty teren, właściwie to chyba było wzgórze.
Ale tak daleko nigdy nie dotarł, nigdy nie zdołał się wydostać z zaczarowanego lasu.
Morten o mało nie złamał nogi w jakiejś dziurze i musiał zwolnić tempo. Ludzkie kroki przybliżały się coraz bardziej…
I nagle poczuł uderzenie.
Cios w tył głowy był niczym eksplozja, długo dźwięczało mu w uszach jego echo. Runął jak długi na ziemię i nie był w stanie podnieść się o własnych siłach. Napastnicy, chyba było ich wielu, rzucili się na niego, turlał się przez chwilę, niewiele widział, wzrok mu się rozmazywał, a przecież już i przedtem było dość ciemno. Czego ci ludzie od niego chcą, nie jest przecież żadnym biznesmanem, on to zwyczajny chłopak, Morten Andersen, ma kartę kredytową pożyczoną od babci, dwieście pięćdziesiąt koron norweskich i kilka „selm”, to znaczy szwedzkich banknotów po dwadzieścia koron. Żadnych norweskich „sigrid” ani „edvardów”, naprawdę niczego na co złodzieje mogliby się połaszczyć.
Tylko że na przykład narkomani bywają zdesperowani, mogą człowiekowi zrobić krzywdę z powodu dużo mniejszej sumy.
Te jego dziwne określenia pieniędzy oznaczały banknoty z wizerunkami Selmy Lagerlof, Sigrid Undset i Edvarda Muncha.
Dudniło mu w głowie, wciąż miał skry przed oczyma i nie potrafił skoncentrować wzroku, jedyne co mógł zrobić, to nie dawać znaku życia.
Napastnicy przeszukiwali jego kieszenie, przeklęta złodziejska banda!
Nagle usłyszał kolejne odgłosy. Ktoś najwyraźniej wołał:
– Stop! Co wy robicie?
Jacyś inni ludzie. Jeszcze większy tumult. Nieoczekiwanie Morten znalazł się poza głównymi wydarzeniami, przestał być interesujący. Tamci bili się między sobą, ale czy nie mogliby się trochę posunąć? Ratunku, oni mnie całkiem zgniotą, wcisną w ziemię!
Dostrzegł dwie rzeczy, jedną po drugiej, obie natychmiast zniknęły. Czapki kominiarki, więc napastnicy byli zamaskowani. Zaraz potem przed jego oczyma zadyndał nieduży gryf.
Po czym Morten, nasz dzielny, niezłomny Morten, po prostu zgasł.
Jednocześnie
Don Ramiro z zatroskaniem rozważał sytuacje, swojego potomka. „No teraz to z nim naprawdę marnie”.
„Nie, to się z pewnością jakoś ułoży – uspokajał go don Galindo. – Tylko nie powinni byli wysyłać go samego. On jest nieodpowiedzialny”.
„Jest okropnie roztrzepany – westchnął don Ramiro. – Zęby nawet drogi porządnie nie zapamiętać!”
Don Sebastian kiwał głową. „Tak, jest lekkomyślny. Nie traktuje poważnie starań swoich przyjaciół”.
„Dajmy mu porządną nauczkę” – zaproponował don Garcia.
„Już mu dawaliśmy, nie pamiętasz?” – przypomniał don Federico.
„Tak. Ale trzeba, żeby to lepiej zrozumiał! Niech spojrzy inaczej na walkę swoich przyjaciół, on szczególnie szydzi sobie z Unni, mówi, że ona wymyśla jakieś historie o duchach. Pozwólmy, żeby zobaczył rzeczywistość”.
Co rycerze rozumieli przez rzeczywistość, pozostanie ich tajemnicą.
8
Nie mógł być długo nieprzytomny, bo kiedy znowu odzyskał świadomość, w dalszym ciągu leżał w tej plątaninie rąk i nóg, pośród twardych łokci i kolan, w ustach miał pełno mchu, zgubił gdzieś but z jednej nogi, ale nie był już taki wciśnięty w ziemię. Kaszląc i plując zaczął się czołgać w kierunku jaśniejszego światła, nadal na pół oślepiony po uderzeniu w głowę. A może podbili mu oko? Nie wiedział.
Słyszał, że tamci wciąż walczą gdzieś za nim, słyszał kroki, które uciekały oraz inne, goniące za tamtymi. Morten nie miał siły się tym zainteresować, pragnął tylko dotrzeć do tamtego światła i odpocząć.
Chociaż o świetle to raczej trudno mówić, noc trwała w najlepsze, ale tu, poza lasem, na otwartej przestrzeni samo niebo dawało dość jasności, by mógł dostrzegać zagłębienia i nierówności terenu, na których się potykał. Czołgał się na rękach i kolanach, próbując się wydostać z niskiego parowu. Wyglądał chyba jak zmęczony żółw z opuszczoną głową.