Выбрать главу

O niczym właściwie nie myślał. W głowie mu szumiało, odczuwał ból, strach, dawał o sobie znać instynkt ucieczki.

W końcu wypełzł na górę i jak długi padł na ziemię, ciężko dysząc.

Najpierw usłyszał coś jakby ciche szepty wokół siebie. Powoli przybierały na sile, stawały się mamroczącym, rytmicznym chórem głuchych głosów.

Morten usiadł, głowę oparł na rękach, łokcie na poocieranych kolanach.

Co to znowu?

Z wielkim wysiłkiem starał się otworzyć oczy. Powieki miał ciężkie jak wtedy, kiedy dano mu tabletki przeciw bólowi głowy, na które był uczulony, i oczy zapuchły mu tak, że zostały tylko wąskie szparki.

Widział wszystko jak przez mgłę. Raz po raz przenikał go lodowaty dreszcz.

Coś się wokół niego poruszało. Jakieś postaci w szarych, białych i czarnych ubraniach wirowały dookoła w upiornym tańcu. Cała grupa przesunęła się parę metrów w przód – zatrzymała – posunęła się znowu – tańczyła dalej – zatrzymała się – wróciła do niego – znowu przystanęła. I tak w kółko, postacie tańczyły i przystawały, tańczyły i przystawały. Mortenowi zaczęło się kręcić w głowie i zamknął oczy.

Ja nie miewam takich zwidów, myślał w panice. To się przytrafia Unni i Jordiemu, nie mnie! Ja taki nie jestem, nie mam zdolności jasnowidzenia, ja jestem Morten, do diabla, czy wy tego nie rozumiecie?

Teraz dziwne postaci poruszały się pod nim. Zerwał się przestraszony.

Z ziemi wystawały kości, wyłaniały się jakieś inne części ciał. Próbował stąd odejść, ale nogi nie chciały go nosić, znowu opadł na kolana. Kawałki kości zniknęły, to musiał być tylko omam.

Boże, pomóż mi, co to się dzieje?

Zasłonił twarz rękami. Przestraszony spoglądał przez palce.

Te postaci wciąż przy nim były. To ludzie. Szeptali coś i mamrotali. Podchodzili niebezpiecznie blisko.

Morten o mało nie nasikał w majtki.

Wybacz mi, Unni, myślał rozdygotany. Wybacz mi, że się wyśmiewałem z twoich historii! Boże uwolnij mnie, zabierz ode mnie to paskudztwo!

Ktoś zatrzymał się za jego plecami, Z największym trudem Morten odwrócił głowę. Poczuł potworny ból.

Popatrzył jednak na przybysza.

Postać ubrana na czarno. Mężczyzna o białej twarzy, na pół ukrytej pod czarnym kapturem.

To kat?

A może… Jezu Chryste, czy to któryś z mnichów?

Znak, znak, gdzie podział ten znak, który dała mu przed wyjazdem Vesla?

W samochodzie.

Słowa… Słowa, prędko!

– AMONTILLADO! – wrzasnął.

Nic się nie stało. Upiorne postaci, które teraz bardziej przypominały żywych ludzi z dawnych czasów, podchodziły coraz bliżej. Mnich czy też kat uniósł coś, co trzymał w ręce. Morten miał wrażenie, że słyszy krzyk dochodzący z oddali.

Potem znowu opadł na ziemię. Chyba nigdy ciemność nie była bardziej miłosierna, pomyślał, zanim stracił przytomność.

Ambulans! Słyszał syrenę ambulansu. Takie wydarzenia zawsze przyciągały uwagę Mortena. Gdzie? Gdzie? Czy pogotowie jedzie tą drogą w pobliżu willi? I kim jest biedak, którego wiozą?

Jak niewygodnie leży. I jak go wszystko boli!

Minęło trochę czasu, nim sobie uświadomił, że znajduje się w pędzącej karetce i że to on sam jest owym „biedakiem”.

Najpierw słowik, teraz jazda karetką. Właściwie to mogłaby to być szczęśliwa noc, ale jakoś tak tego nie odczuwał.

O święty Jordi, co to się ze mną dzieje? zdążył pomyśleć i ponownie jego świadomość została zdmuchnięta niczym stearynowa świeca.

Ostatnia myśclass="underline" czy to przynajmniej nie mogłaby być świeca woskowa? Trochę elegancji, jeśli mogę prosić!

W szpitalu w Simrishamn, dokąd zawieźli go pracownicy pogotowia ratunkowego, gdy na podstawie znalezionego w jego kieszeni rachunku zorientowali się, że mieszka w tamtejszym Hotelu Svea, z Mortenem rozmawiał lekarz.

Powiedział, że Morten otrzymał poważny cios w głowę, więc niezbędne jest leżenie w łóżku i obserwacja.

– Musisz mieć bardzo twardą czaszkę – powiedział doktor. – Wygląda na to, że nie doznała złamania.

– Czaszka z drewna – roześmiał się Morten. – A kiedy znowu będę miał piękne oczy?

– To reakcja alergiczna – wyjaśnił doktor. – Wpadłeś w jakieś krzaki czy co?

– To by było do mnie podobne, ale nie wiem. Biegłem przez las, gałęzie biły mnie po twarzy. Iglaste i liściaste. Mogło być cokolwiek. Więc mój wygląd nie ma nic wspólnego z uderzeniem w głowę?

– Myślę, że nie.

Morten leżał na boku. Tył głowy miał bardzo wrażliwy, przy najmniejszym ruchu odczuwał przeszywający ból. Wystarczyłoby dotknąć go piórkiem, żeby podskoczył.

Lekarz skierował rozbawiony wzrok na jego nocny stolik, na którym stała butelka wina.

– Miałeś odwiedziny jakiś czas temu. Troje młodych łudzi. Jeszcze tu wrócą, tymczasem zostawili butelkę. Podobno domagałeś się tego.

– Ja? A co to jest?

– Sherry.

– Sherry? Dlaczego…

Morten odwrócił butelkę. Amontillado, przeczytał na etykiecie.

– Co to, na Boga, może…?

– Podobno głośno domagałeś się Amontillado. Twoi znajomi mają nadzieję, że lubisz półwytrawne.

Lekarz wstał.

– Dziś jednak niczego nie pij. To nie jest chyba specjalnie łagodne.

– Jak długo mam tak leżeć?

– Jutro cię przebadamy i wtedy zobaczymy. Tymczasem dbaj o swoją głowę. Żadnych gwałtownych ruchów, potrząsania ani nic takiego.

– A gryźć mogę?

– Ostrożnie. No to narazie!

Dwóch młodych ludzi wyrwało go z drzemki. Pochylali się nad nim niczym dwie potężne góry muskułów. Jakby byli reklamą siłowni.

– Aha, więc nie śpisz – roześmiał się szeroko jeden z nich, ten o włosach blond.

– Nie śpię – wykrztusił Morten ochrypłym głosem. – Odchrząknął i jeszcze raz zapewnił, że nie śpi. – Czy to wy mnie uratowaliście?

– Tak, tak, my – odparł ciemnowłosy głębokim basem i roześmiał się szeroko. – Pozbieraliśmy cię w lesie i zadzwoniliśmy po pogotowie.

– Dziękuję. Serdecznie wam dziękuję – uśmiechał się Morten. Wolał nie podawać im ręki w obawie, że któryś mógłby nią potrząsnąć, i głową przy okazji. – Siadajcie, chętnie posłucham, jak to było. Chociaż chyba mi się zdawało, że lekarz mówił, iż jest was trzech?

– Troje. Silly była z nami, przyjdzie tu trochę później.

– Silly? Czy to imię?

– Tak, imię, właściwie to ona jest Cecilia, ale mówi się do niej Sissi albo Sillan. Tylko Hasse i ja nazywamy ją Silly. Jej się to podoba, to odlotowa dziewczyna, fajna i bardzo uzdolniona.

Hasse to był ten ciemnowłosy. Blondyn miał na imię Nisse. Morten uznał, że są bardzo sympatyczni, mimo tych swoich kulturystycznych figur. Widocznie jego dotychczasowe przekonanie, że tego rodzaju faceci niewiele mają w głowach, było błędne.

Uznał przy okazji, że obciążony jest licznymi przesądami.

Czas był najwyższy.

Pytanie, które teraz padło, było miażdżące:

– Co, u diabła robiłeś na Wzgórzu Wisielców? Morten głośno przełknął ślinę.

– Na Wzgórzu Wisielców?

– Tak, chociaż to oczywiście tylko stara nazwa. Ludzie gadają, że dawno temu na tym wzniesieniu znajdowało się miejsce kaźni.

To prawda, pomyślał Morten zdjęty grozą. Nisse uzupełnił:

– I opowiadają różne związane z tym miejscem historie o duchach. Ale my nigdy niczego nie widzieliśmy.

A ja owszem, myślał Morten z drżeniem. Nie znał ich jednak na tyle dobrze, by opowiedzieć, co mu się przytrafiło. Jeszcze nie teraz.

Hasse spytał:

– Czy wiesz, dlaczego cię napadli?

– No właśnie, żebym to ja się chociaż domyślał! Pojęcia nie mam, jak do tego doszło. Musiałem szybko stracić przytomność.