– Naszych przyjaciół? – spytał Jordi przeciągle. Oboje z Unni zesztywnieli.
– No tak, przyszli i powiedzieli, że państwo ich tu przysłali i oni przekażą. Ale skoro państwo tak mówią… Oni wiedzieli bardzo niewiele, najwyraźniej nie mieli pojęcia, że państwo szukacie wiadomości na temat don Galinda de Asturias. Naprawdę mi przykro, jeśli zrobiłem coś źle.
– To nie pański błąd – zapewnił Jordi pospiesznie. – Czy była z nimi bardzo urodziwa kobieta? Blondynka?
– Tak i przystojny mężczyzna.
Emma i Alonzo. Jak widać, nie zamierzają się poddać.
– Ale co im pan powiedział? – spytała Unni. Bibliotekarz niewiele miał do dodania. Nawet wówczas, gdy Jordi wspomniał o Villanueva.
– W Villanueva wiele się zmieniło – powiedział. – I piętnastowieczne budowle z pewnością nie przetrwały, proponuję, byście jednak szukali w Oviedo.
– Naszym tak zwanym przyjaciołom też pan to proponował?
– Niestety, też. Na szczęście jednak żadnych bliższych informacji im nie przekazałem. Szczerze mówiąc, żałowałem potem, że nie podałem im dokładniej miejsc, w których powinni szukać. Przyszło mi to do głowy dopiero, kiedy ich już nie było. No ale teraz cieszę się, że tak wyszło.
– My też się cieszymy.
Dostali adres i podziękowali za uprzejmą pomoc.
– Teraz musimy się spieszyć – powiedziała Unni przygnębiona, kiedy wyszli na dwór.
– Nie podoba mi się to – rzekł Jordi. – Te dranie depczą nam po piętach. Musimy być bardziej ostrożni.
Jechali główną drogą do Oviedo. Najpierw zamierzali się przemykać górskimi, niebezpiecznymi dróżkami Kordylierów Kantabryjskich, by zmylić Emmę i jej kompanów, ale po prostu nie mieli na to czasu. Muszą dotrzeć na miejsce jako pierwsi, to jest najważniejsze, choć górskie drogi wabiły ich jako turystów.
Ech, mieć czas na takie wycieczki! Tyle czasu pragnęli mieć w życiu! Tak blisko spełnienia tych marzeń już się znaleźli!
Na jakiś czas przestali myśleć o prześladowcach, mieli dość własnych problemów. Byli smutni, przygnębieni. Teraz właśnie, po fantastycznych przeżyciach ostatniej nocy, powinni mieć prawo dotykać się nawzajem, okazywać sobie oddanie i zrozumienie. Powinni móc się do siebie przytulać, Unni powinna opierać głowę na jego ramieniu, ale nic z tych rzeczy. To niemożliwe. Naturalnie dla niej byłoby najlepiej siedzieć z tyłu, ona jednak wolała zajmować przednie siedzenie, w grubym swetrze i wełnianych rękawicach. Raz po raz spotykali charakterystyczne szyldy: promienie słoneczne na błękitnym tle. Jordi wyjaśnił, że znajdują się na „El Camino”, na „Drodze”, czyli na szlaku pielgrzymów do Santiago de Compostela. W tej części kraju było wiele takich dróg, oznaczonych tymi szyldami, ta tutaj to tylko jedna z tras. I rzeczywiście, Unni widziała zaskakująco dużo ludzi zdążających piechotą; chyba teraz lepiej ich rozumiała.
– Przyjeżdżają tu z wielu krajów – powiedział Jordi. – Wędrują całe dnie i tygodnie, niektórzy nawet miesiące, po drodze stemplują specjalne karty świadczące, że są pielgrzymami.
– To katolicy?
– Większość tak, rzecz jasna. Ale są też inni. Tacy na przykład, którzy pokonują tę drogę dla przeżyć. To wyzwanie, osiągnięcie. Bo to coś wyjątkowego przejść „El Camino”, Drogę nad drogami.
– A celem jest katedra w Santiago de Compostela?
– Tak. Odwiedzają grób w Santiago, gdzie jest pochowany święty Jakub, apostoł, bohater narodowy Hiszpanii. Nigdy więcej nie chciałbym się tam znaleźć!
Jordi zadrżał. Unni przypomniała sobie, że rycerze ostrzegli i jego, i wszystkich obciążonych przekleństwem. Santiago de Compostela było twierdzą katów inkwizycji w północnozachodniej Hiszpanii. Czekali tam, aż ofiary same przyjdą. Jordi musiał się tam wybrać. Unikał katedry, ale i tak doszło do konfrontacji z mnichami, oglądał ich bardzo wyraźnie. To wtedy zdołał unicestwić jednego z nich.
Unni bardzo by chciała zobaczyć imponującą katedrę w Santiago. Dopóki jednak przekleństwo nie zostanie przerwane, jest to niemożliwe. A co się stanie potem…?
Okolice, przez które jechali, były gęsto zabudowane. Od czasu do czasu jednak mijali bardziej wymarłe tereny.
I to właśnie w jednym z takich pustych miejsc Jordi nagle nacisnął na hamulec.
– Rycerze – rzekł cierpko.
Unni też ich spostrzegła. Stali przy bocznej drodze wiodącej do lasu i czekali. Jordi skręcił tam.
– Czego oni znowu chcą? – spytał z goryczą. – Jakieś kolejne żądania?
– Z pewnością – westchnęła Unni.
Rycerze posuwali się przodem, prowadzili ich w las tak, by spotkanie było niewidoczne z głównej drogi. Jordi wolno jechał za nimi.
Miejsce zostało wybrane. Unni i Jordi wysiedli z samochodu. Witali się, jak zawsze z największym szacunkiem, pełni jak najgorszych przeczuć.
Chociaż Unni widywała rycerzy już wiele razy przedtem, to wciąż nie mogła przywyknąć do ich widoku. Chyba nigdy nie przywyknie do ich szokującego wyglądu. Otoczyli ją i Jordiego kołem tak, że Unni miała tuż przy twarzy końskie chrapy. Groteskowe, odpychające, upiorne zwierzęta, przeważnie pozbawione skóry tak, że kości szkieletów wystawały na zewnątrz, z wyszczerzonymi zębami i pustymi oczodołami.
Unni żywiła zawsze szczere współczucie dla tych zwierząt, a one najwyraźniej to wyczuwały. Niczym tresowane araby z hiszpańskiej szkoły jeździeckiej w Wiedniu wszystkie pochylały przed nią głowy w uprzejmej ceremonii powitania. Ona odpowiadała im również pełnymi szacunku ukłonami.
Rycerze najmniejszą nawet miną nie zareagowali na te uprzejmości. Byli z wyglądu równie straszni jak ich wierzchowce: pięć postaci, które dawno temu złożono w ziemi, a które zmartwychwstały i opuściły grobowe krypty.
Tym razem jednak w ich zwykle martwych oczach tliło się coś na kształt błysku życia.
Jordi zapytał krótko:
– Czego sobie życzycie? Odpowiedziały mu myśli don Federica: „Jesteśmy zadowoleni z tego, co zrobiliście”. Słyszeliśmy to już wcześniej, pomyślał Jordi niechętnie. „Postąpiliśmy wobec ciebie niesprawiedliwie, a byłeś naszym najlepszym reprezentantem”.
Unni i Jordi czekali. On tłumaczył jej wszystko, choć przecież Unni też rozumiała myśli rycerzy. Widocznie Jordi o tym zapomniał.
„Zasługujesz na nagrodę”.
– Dziękuję – powiedział Jordi niepewnie. Nie całkiem polegał na ich słowach, stawiali mu zbyt trudne wymagania.
Stary don Federico mówił dalej: „Nie możemy odmienić twojego statusu. Musisz pozostać w naszym wymiarze i będziesz tam, dopóki zagadka nie zostanie rozwiązana. Decyzje co do twoich przyszłych losów też nie leżą w naszych rękach”.
– Ja niczego nie oczekuję – odparł Jordi tak samo krótko.
Unni spoglądała na pozostałych rycerzy, siedzących wysoko na swoich pełnokrwistych rumakach, przypuszczalnie sprowadzonych do Hiszpanii przez Maurów. W każdym razie ich przodkowie musieli pochodzić z Arabii.
Pozostali czterej rycerze mieli wyczekujące miny. W oczach don Federica pojawiał się raz po raz jakiś diabelski błysk.
„Możemy jednak zdjąć z ciebie inny ciężar. Rozmawialiśmy z Urracą, ona się z nami zgadza”.
Jordi milczał.
„Od najbliższej nocy nie będzie już mróz zamykał ci drogi do ukochanej kobiety. Oboje jesteście zrobieni z najlepszego materiału i mamy z was tak wiele pożytku. Żyjcie więc w pokoju. Ani nie pragniemy, ani nie mamy powodów uśmiercać waszej miłości. Możemy z niej czerpać tylko korzyści. Żegnam!”
– Zaczekajcie! – krzyknął Jordi i rycerze, którzy już mieli się rozpłynąć w powietrzu, przystanęli. – Dziękuję! Oboje dziękujemy wam z całego serca. Ale jeśli chodzi o waszą sprawę, to znowu utknęliśmy w miejscu. Piąty gryf wciąż nie został odnaleziony i nikt nic nie wie o losach don Galinda. Dajcie nam jakieś wskazówki, gdzie szukać gryfa i towarzyszącej mu informacji, zanim źli ludzie nas uprzedzą!