– Tak, nasza trójka jest w tym dobra – śmiała się Unni, przeszukując szufladę jakiejś komody.
– To tamtego dnia pewien nieznajomy uratował nas przed wpadnięciem razem z samochodem do basenu portowego.
– Tak, no i wtedy wcale jeszcze nie wiedzieliśmy, że Jordi żyje – dodał Morten. – A bardzo ci dziękujemy, że tak właśnie jest, Jordi!
Unni całym sercem przyłączyła się do tych podziękowań. Czym stałoby się jej życie, gdyby Jordi nie powrócił do nich ze świata zmarłych? Pustką. Pustką i tęsknotą.
– Rany boskie, jak to wszystko tu wygląda? – jęknęła jej matka. – Naprawdę bardzo mi przykro.
– Strych powinien tak wyglądać – stwierdziła Gudrun. – Musi być jakieś miejsce na rzeczy, które przestały spełniać swoją funkcję. Wszyscy mamy jakieś komórki.
– Z wyjątkiem mojej ciotki – zaprotestował Morten. – U niej każdy grat jest porządnie ustawiony na przeznaczonym dla niego miejscu i skatalogowany.
– Uff! – obruszyła się Gudrun.
Nie była specjalnie zachwycona siostrą swojego zięcia. Knut, ojciec Mortena, też miał w sobie coś z tej pedanterii. Bogu dzięki, że Morten się w nich nie wrodził. Z czułością przyglądała się teraz swojemu roztrzepanemu wnukowi.
Unni raz po raz wydawała z siebie sentymentalne okrzyki, odkrywając przedmioty z czasów swojego dzieciństwa. Jak wielu żonatych mężczyzn, Atle bardzo nie lubił niczego wyrzucać i gdy na przykład Inger znajdowała jego skórzaną kamizelkę zniszczoną i poplamioną tak, że nadawała się wyłącznie na śmietnik, mąż wyjmował jej tę kamizelkę z rąk oznajmiając, że właśnie zamierza w niej chodzić na ryby. Nauczona doświadczeniem Inger wynosiła rzecz na strych.
Ale choć przewracali wszystko do góry nogami, jakoś nie znajdowali niczego, co mogłoby się łączyć z chilijskim okresem życia Unni.
Vesla raz po raz zdmuchiwała z czoła spocone włosy, Unni trochę się o nią niepokoiła, ale przecież Antonio jest lekarzem i z pewnością czuwa.
Rozczarowani stali w wirujących obłokach kurzu.
– Nie ma już innych zakamarków? – spytał Jordi.
– Jeszcze tylko komórka na narzędzia, połączona z garażem – wyjaśnił Atle. – Ale tam w zeszłym roku robiłem generalne porządki. Nie, tam nie ma nic.
– To może zajrzyjmy jeszcze do ostatniej części piwnicy – zaproponowała Inger. – Tam gdzie stoją wszystkie nasze pamiątki z podróży, dla których nie znaleźliśmy innego zastosowania. Wiecie przecież wszyscy, ile to człowiek przywozi z wakacji. Te jakieś wiatraczki z porcelany, portugalskie łódeczki z drewna, miniaturowe słoniki, reklamówki z hoteli… zawsze tego pełno w walizkach. W piwnicy jest taka szafa, której od lat nie otwierałam!
Pospiesznie zeszli po schodach.
I tam, z najgłębszej półki niskiej szafy Inger wyciągnęła walizeczkę. Małą, różową, taką jakie czasami miewają podróżujące dziewczynki.
– Rany boskie! – jęknął Atle. – Skąd ona się tu wzięła? Walizka była stara i zniszczona, zamki i okucia pordzewiały.
– Przyjechała razem z Unni – szepnęła Inger wzruszona. – Wydawało mi się, że to była paczka, ale teraz pamiętam, to była ta walizka. Mam nadzieję, że nie jest pusta. Nie, chyba na to za ciężka. Chodźcie, wracamy na górę!
W jasnym salonie mogli dziecięcą walizeczkę poddać dokładniejszym oględzinom. Atle próbował otworzyć zamki, ale zardzewiałe, nie chciały ustąpić. W końcu jednak on i Jordi dali im wspólnymi siłami radę.
Większość zebranych poczuła ucisk w gardle patrząc na starannie ułożone w środku maleńkie sukienki z kwiecistego materiału. I na parę bucików absolutnie nie norweskiego pochodzenia. Były to właściwie proste sandałki, w jakich widuje się dzieci w południowoamerykańskich filmach.
Poza tym w walizce była lalka.
Unni ujęła ją niemal z czcią. Musiała głęboko wciągać powietrze, by powstrzymać dławiący ją płacz.
Lalka była szmaciana, najwyraźniej domowej roboty, całkowicie pozbawiona wszelkiego wdzięku. Ale Unni przycisnęła ją mocno do serca.
Prawdopodobnie od czasu do czasu zastanawiała się, jaka była jej prawdziwa matka, jak wyglądała. Ojciec pozostawał absolutnie nieznany i anonimowy, jego więc nie można było odnaleźć. Ale matka?
Młoda dziewczyna, z pochodzenia Hiszpanka, która zmarła w wieku dwudziestu pięciu lat, kiedy Unni była noworodkiem. Ponieważ adopcja wymagała czasu, Unni przybyła do Norwegii jako dziecko kilkumiesięczne. Okres od śmierci matki do wyjazdu spędziła w chilijskim domu dziecka.
Ale te rzeczy w walizeczce były jedynym darem matki dla swojej córeczki. Dwie sukienki i buciki przeznaczone dla kogoś, kto się właśnie nauczył chodzić. No i ta lalka…
Gardło Unni zaciskało się coraz bardziej, matka nieoczekiwanie stała się osobą, człowiekiem z krwi i kości, a nie tylko słowem, mającym coś wspólnego z jakimś dalekim krajem.
Ponownie przyjrzała się lalce. Zabawka sprawiała wrażenie używanej. I bardzo starej. Uszyta z materiału, bardzo prymitywna, trochę jakby za szeroka i dziwnie płaska, ubrana w krótką sukienkę. Pozbawiona włosów i twarzy, ręce i nogi zwisały żałośnie.
– Zdaje mi się, że ona w dzieciństwie się nią bawiła – rzekła Unni zachrypłym głosem.
Inger przypomniała sobie:
– W domu dziecka mówili, że ona bardzo nalegała, by ta lalka była z tobą.
Tak jak Jorge nalegał, by potomkowie brata zabrali habit, pomyślała Unni.
– W walizce były tylko te rzeczy – powiedział Atle. – Żadnego listu, żadnej wartościowej pamiątki.
Antonio dokładnie zbadał samą walizkę. Była pozbawiona jakichkolwiek tajemnych schowków, żadnego drugiego dna. Inger wyjęła sukienki i rozłożyła je.
– Mógłbym na chwilę dostać lalkę, Unni? – poprosił Jordi łagodnie.
Oddała mu zabawkę prawie niechętnie. Szmaciana główka kiwała się i dyndała tam i z powrotem. Unni napotkała wzrok Jordiego. Najwyraźniej myślał to samo co ona. O Jorgem, który upierał się odnośnie mnisiego habitu. A co, jeśli matka Unni…
Jordi ostrożnie ścisnął lalkę. Delikatnie badał płaski korpus.
– W środku coś jest – powiedział bez wyrazu.
– Tylko jakiś wypełniacz – odparł Antonio, by stłumić zbyt wielkie oczekiwania.
– No, nie wiem – Jordi był sceptyczny. – Unni, pozwolisz, byśmy ją rozpruli?
Skinęła głową z zapałem, wiedziała, że Jordi zrobi to naprawdę ostrożnie, po szwie.
Inger przyniosła nożyczki. W pokoju panowała absolutna cisza, kiedy Jordi z największą uwagą robił najpierw małą dziurkę na bocznym szwie. Wiele palców aż się rwało, żeby pomóc.
Jordi wyjmował jakieś brudne szmatki, chyba resztki pociętej na kawałki pończochy. A także stary, wysuszony mech. I nagle jego palce zacisnęły się na czymś innym.
– Co to? – spytała Vesla, która nie mogła dłużej wstrzymywać oddechu. – Może papier, chyba jakiś pakiet.
Oba przypuszczenia okazały się słuszne. Jordi najpierw wyjął arkusz papieru złożony w ośmioro… nie, nawet chyba w szesnaścioro albo i więcej, bo powstał z niego tylko twardy prostokąt. Następnie oczom zebranych ukazał się pakiecik zawinięty w miękką tkaninę. Dla pewności raz jeszcze wsunął dłoń do wnętrza lalki, ale nic więcej już nie znalazł.
– Zacznij od zawiniątka – poprosił Antonio.
Jordi wolno rozwijał tkaninę, Unni przestępowała z nogi na nogę, Morten oddychał głośno.
Ostatni kawałek tkaniny został usunięty, na dłoni Jordiego leżał gryf rodu de Vasconia.
– A teraz papier – rozkazał Antonio, kiedy już umilkły wszelkie komentarze i okrzyki radości z powodu znaleziska.
Unni cieszyła się tylko z tego, że nie będzie musiała jechać do Chile i „wspinać się” na niemożliwe drzewa genealogiczne.