– Wydawało mi się, że większość niebezpieczeństw zdołaliśmy wyeliminować – powiedział Jordi trochę zdziwiony. – Liczba mnichów została zredukowana z trzynastu do sześciu i od jakiegoś czasu trzymają się oni od nas z daleka. Czy może Leon i jego kompania znowu przystąpili do akcji?
„Nie o nich teraz mówimy. Powinniście wiedzieć, że macie innego wroga”.
– Tego, który ukradł z samochodu nasze papiery?
„Otóż to! Musicie zdawać sobie sprawę, że to ludzie groźniejsi niż się wam zdaje, bo mają wielką wiedzę”.
– Jakiej my nie mamy?
„I to też. Chociaż z drugiej strony, wy wiecie więcej. I oni zdają sobie z tego sprawę. Rozglądajcie się tedy uważnie!”
– Trudno jest się rozglądać, kiedy człowiek nie wie za kim. Czy nie moglibyście dać nam jakichś wskazówek?
W tej chwili jednak rycerze rozpłynęli się we mgle i Jordi został sam pośród kwitnących mleczów i bodziszków o bardzo wyszukanych kolorach.
Nienawidził tego zachowania rycerzy. To nieelegancko tak po prostu znikać, kiedy się nie chce czy nie może odpowiedzieć.
Tchórze!
6
Sprawy ułożyły się tak, że Morten mógł pojechać do Skanii sam. Dostał samochód babci Gudrun, nie taki wprawdzie ekscytujący jak samochód Antonia, ale zawsze, i mógł wyruszyć w swoją niebezpieczną podróż.
Unni zaś pozwolono towarzyszyć Jordiemu, z czego oni oboje byli niesłychanie radzi. Nie udało się ich rozdzielić.
Planowali, że pierwszą część podróży odbędą razem z Gudrun, ona jechała do Madrytu, oni zaś do Asturii w poszukiwaniu starych dokumentów. Pedro dał im na początek ważne informacje: ród don Galinda wymarł już w trzecim pokoleniu i Pedro odnalazł imiona wszystkich potomków don Galinda. Nie było ich znowu tak wielu. Sam don Galindo miał czworo dzieci i one wszystkie, jako pierwsze pokolenie jego następców, zostały obciążone przekleństwem.
Dwoje jednak przeżyło straszną granicę dwudziestu pięciu lat i mogło żyć dalej. Pozostałych dwoje zmarło bezpotomnie po ukończeniu dwudziestego piątego roku. Z tych, którzy przeżyli, brat miał jedno dziecko, siostra zaś dwoje. Potomek brata zmarł jako człowiek dwudziestopięcioletni i wtedy złym dziedzictwem zostało obciążone starsze dziecko siostry. Był to syn, on również umarł bezpotomnie. W tej sytuacji dziedzictwo powinno przejść na dzieci jego siostry, ona jednak nie znosiła mężczyzn, nie wyszła za mąż i nigdy nie urodziła dzieci. Tak więc ród wygasł razem Z nią.
– A więc siostra była ostatnią z rodziny – stwierdziła Unni. – Jak ta kobieta miała na imię, gdzie mieszkała, czy mamy jakieś informacje na jej temat?
– Trzy pytania, trzy odpowiedzi: 1. Laura. 2. Oviedo. 3. Tego nie wiem. Właśnie tego powinniśmy szukać w Oviedo.
Ale Jordi i Unni nie mogli towarzyszyć Gudrun. Zatrzymały ich jakieś biurokratyczne kłopoty, musieli zaczekać kilka dni, aż się wszystko wyjaśni.
Działało im to na nerwy, bo jeśli czegoś nie mieli w nadmiarze, to właśnie czasu.
Gudrun musiała polecieć sama. Przyjechała do Madrytu i poczuła się tak, jakby znalazła się w domu. W tym mieście, potwornie gorącym latem i mroźnym w zimie, siedziała oto w samochodzie Pedra i była szczęśliwa. Serce zaczęło jej bić trochę niespokojnie dopiero wówczas, gdy zobaczyła willę Pedra, wspaniałą niczym pałac. To już chyba za wiele, myślała, to raczej styl Flavii, a nie mój, prostej kobiety z norweskiego zachodniego wybrzeża.
Pedro jednak z radością i spokojem oprowadzał ją po domu i ogrodzie, pokazywał całą posiadłość. Nie minęło wiele czasu, a i tu poczuła się jak u siebie.
Po południu pojechali do banku i wydobyli ze skarbca wiele solidnych szkatuł zawierających rodowe kosztowności. Przywieźli wszystko do domu i rozłożyli na wielkim stole w salonie.
– O mój Boże. – jęknęła Gudrun, kiedy Pedro wyjmował tiary i diademy oraz mnóstwo mieniących się klejnotów. – Trudno się spodziewać w czymś takim małego, prostego amuletu.
– No, masz rację! Mnie samemu to zaimponowało – powiedział Pedro, kierując ostre światło lampy na wydobyte wspaniałości. – Nie miałem pojęcia, że posiadam tego aż tyle. Ale jeśli człowiek wie, czego szuka, to zwykle to znajduje.
Wysypali skarby na stół. Pokryły niemal cały blat, choć do małych nie należał.
Gdy opróżnili wszystkie szkatuły, Gudrun zapytała:
– I to już wszystko?
Roześmiali się oboje.
Pedro był uszczęśliwiony, że nareszcie znalazł kogoś, z kim może dzielić każdą radość. I śmiać się swobodnie bez pamiętania o konwenansach. Gudrun była z natury otwarta, nie miała w sobie nic ze sztuczności, przyjmowała wszystko z prostotą, choć w istocie była osobą głęboko wrażliwą i myślącą. Pedro uważał, że przeżywają oboje wspaniałą przygodę i wzdychał raz po raz ze szczęścia.
Ale małego amuletu pośród rodowych skarbów nie było.
Kiedy to sobie uświadomili, przeżyli rozczarowanie.
– Innych kryjówek już nie ma?
– O ile mi wiadomo, to nie.
Pedro podarował Gudrun piękny naszyjnik ze szmaragdami i diamentami.
Zrozumiała, jak poważne są jego zamiary, gdy powiedział:
– Należał do mojej matki. To ona pochodziła z jednego z najstarszych rodów Galicji.
Na nic się zdały protesty, Pedro nalegał, by przyjęła dar. Wzruszona do łez, podziękowała mu pocałunkiem. Pedro zgarnął pozostałe klejnoty ze stołu.
– Czy coś jeszcze by ci się podobało?
A należało to rozumieć tak: To wszystko może być pewnego dnia twoje, jeśli zechcesz. Gudrun jednak była bardzo poważna.
– Daj spokój – bąknęła skrępowana. – Spójrz tam! – zawołała nagle. – Czy te ozdoby po prawej stronie nie wyglądają na bardzo stare?
– Przypuszczalnie należą do najstarszych skarbów naszego rodu. A już na absolutnie najstarszą wygląda ta przypominająca koronę tiara. Teraz tiary chyba zupełnie wyszły z użycia. Może papież i jacyś królowie posiadają jeszcze coś takiego. Zastanawiam się zresztą, czy to nie jest korona, prosta i stosunkowo skromna… ale chyba nie, Galicja nigdy nie była królestwem.
Gudrun złapała go za rękę.
– Pedro, czy ty też widzisz to co ja?
Popatrzył tam, gdzie ona. Na te. jakąś tiarę czy koronę, wykonaną w bardzo staroświeckim stylu, z czerwonymi kamieniami w nie do końca zamkniętym wieńcu z metalu, którego nie potrafili zidentyfikować, a który najbardziej ze wszystkiego przypominał oksydowane srebro. Klejnot należało oczyścić, to wtedy pewnie ukazałyby się wyszukane barwy.
Teraz jednak ich wzrok przyciągały inkrustacje na obu końcach w tylnej części korony. Wzory były różne, po prawej stronie jakiś fantastyczny ornament, ale po lewej…
– Czy to… gryf? – wykrztusił Pedro. – Tak, taki sam jak tamte dwa.
– Rzeczywiście jest bardzo do nich podobny – przytaknęła Gudrun. – Wtłoczony w tiarę dla ukrycia… i żeby można go było przechować dla przyszłych pokoleń. Ale, Pedro, tamtym gryfom towarzyszyły jakieś przekazy pisane, różnego charakteru, ale zawierały informacje. Tutaj niczego takiego nie ma.
– To prawda. Będę oczywiście szukał, ale chyba informacja zaginęła. Trzeba będzie przełamać tiarę. Szkoda, ale mam nadzieję, że zdolny jubiler potrafi ją naprawić.
– No i popatrz, jest tak, jak powiedziałeś: Jeśli człowiek wie, czego szuka, zazwyczaj to znajduje. Myślę, że nie zwrócilibyśmy uwagi na gryfa, gdybyśmy o nim nie wiedzieli.
– Absolutnie nie.
Pedro nadal trzymał tiarę w ręce. Stukał w gryfa, żeby sprawdzić, czy nie da się go wyjąć, ale, rzecz jasna nie udało mu się to.
Gudrun, która była kobietą praktyczną, z przykrością patrzyła na zanieczyszczony klejnot. Ocknęło się w niej sumienie gospodyni. Stanowczym krokiem poszła do kuchni, gdzie poprosiła o środek do czyszczenia srebra i potrzebne do takiej pracy przybory.