Выбрать главу

Peterson rzeczywiście miał przyjaciół w bankach, którzy wyświadczali mu przysługi. Szwajcarska oligarchia finansowa przypominała niewidzialną rękę, spoczywającą na jego plecach: pomagała mu piąć się po kolejnych stopniach piramidy władzy. Nie była to jednak uprzejmość jednostronna. Peterson odwzajemniał się innego rodzaju przysługami. Właśnie z tego powodu siedział za kierownicą mercedesa, pędząc przez ponury las Kernwaldu.

U podnóża gór wjechał na drogę oznaczoną tablicą: “TEREN PRYWATNY”. Po pewnym czasie dotarł do imponującej bramy z czarnego żelaza. Peterson znał zasady. Zatrzymał się i opuścił szybę w oknie. Dopiero wtedy z budki wyszedł strażnik, równym sprężystym krokiem człowieka, który sporo czasu spędził w wojsku. Pod niebieską narciarską kurtką Peterson dostrzegł wybrzuszenie w miejscu, gdzie zwykle nosi się pistolet.

Wystawił głowę przez okno.

– Nazywam się Kohler.

– Przybył pan na konferencję, Herr Kohler?

– Właściwie przyjechałem w celach rekreacyjnych.

– Proszę jechać drogą do domu. Na miejscu ktoś już będzie na pana czekał.

Z założenia był to tradycyjny wiejski dom szwajcarski, lecz w swojej ogromnej skali prezentował się dość groteskowo. Stał na zboczu góry i z jego okien roztaczał się widok na dolinę. Peterson przybył ostatni. Inni zjechali już wcześniej – z Zurychu i Zugu, Lucerny i Berna, Genewy i Bazylei. Jak zawsze zjawili się na miejscu w nierównych odstępach czasu, aby nie wzbudzać podejrzeń. Sami Szwajcarzy. Cudzoziemiec nie miał tam prawa wstępu. Oni zaś spotykali się wyłącznie z powodu cudzoziemców.

Zebranie jak zwykle odbywało się w przestronnym, oszklonym salonie na pierwszym piętrze domu. Gdyby któryś z przybyłych pofatygował się do okna, ujrzałby wyjątkowy widok: dywan delikatnych świateł na dnie doliny, przysłoniętych białym welonem łagodnie opadającego śniegu. Zamiast podziwiać krajobraz, uczestnicy spotkania, zbici w grupki, cicho gawędzili, paląc papierosy i popijając kawę lub herbatę. W tym domu nigdy nie podawano napojów alkoholowych. Gospodarz, Herr Gessler, pił tylko herbatę i wodę mineralną. Poza tym był wegetarianinem. Przyczyny swej niezwykłej długowieczności upatrywał w ścisłej diecie.

Pomimo nieoficjalnego charakteru tych zebrań Herr Gessler nalegał, aby odbywały się one w sali konferencyjnej. Goście nie zasiadali więc na wygodnych kanapach i fotelach, tylko przy długim stole. Punktualnie o godzinie osiemnastej każdy podszedł do wyznaczonego mu krzesła i stanął tuż za nim.

Chwilę później otworzyły się drzwi i do sali wszedł mężczyzna – szczupły i niepozorny, o przerzedzonych, siwych włosach. Jego oczy ukryte były za ciemnymi okularami. Jedną ręką wspierał się na ramieniu młodego ochroniarza. Kiedy zajął miejsce na końcu stołu, inni również usiedli.

Jedno krzesło pozostało wolne: niefortunne niedopatrzenie. Po chwili pełnej zażenowania ciszy ochroniarz wyniósł krzesło.

W pokoju obok Gerhardt Peterson wpatrywał się w obiektyw kamery wideo, niczym gość programu typu talk-show oczekujący wejścia na wizję. Zawsze tak to rozgrywano. Kiedy miał sprawę do załatwienia na forum rady, kontaktował się z jej członkami na odległość, za pośrednictwem urządzeń elektronicznych. Nigdy nie widział Herr Gesslera ani pozostałych uczestników zebrania: przynajmniej nie w sali konferencyjnej. Herr Gessler oświadczył, że takie rozwiązanie ma na celu ochronę członków rady, a także, co chyba ważniejsze, zapewnienie bezpieczeństwa jemu samemu.

– Gerhardt, jesteś gotowy?

Był to piskliwy głos Herr Gesslera, dodatkowo zmieniony przez maleńką słuchawkę.

– Tak, jestem gotowy.

– Mam nadzieję, że nie odciągnęliśmy cię od żadnej palącej sprawy wagi państwowej.

– Ależ skąd, Herr Gessler. Uczestniczyłem tylko w międzywydziałowym zebraniu dotyczącym przemytu narkotyków.

– Co za strata czasu ta niemądra wojna narkotykowa.

Gessler był znany ze swoich nieoczekiwanych dygresji. Peterson założył ręce na piersi i przestał myśleć o upływających minutach.

– Osobiście nigdy nie dostrzegałem pokusy drzemiącej w narkotykach, ale też nigdy nie przekonałem się naocznie o ich szkodliwości. To, co ktoś umieszcza w swoim ciele, to tylko jego sprawa. Jeśli ludzie chcą niszczyć sobie życie i zdrowie, stosując te chemikalia, dlaczego ja miałbym się tym przejmować? Dlaczego miałoby to być problemem rządu? Dlaczego władze miałyby wydawać niewyobrażalne kwoty na zwalczanie problemu tak starego, jak ludzka natura? W końcu można przecież upierać się przy stwierdzeniu, że Adam był pierwszym człowiekiem naruszającym ustalone zasady. Bóg zabronił mu spożywać owoce, a on sięgnął po nie przy pierwszej nadarzającej się okazji.

– To interesujące spostrzeżenie, Herr Gessler.

– Nasi krytycy twierdzą, że handel narkotykami jest niezwykle korzystny dla Szwajcarii. No cóż, chyba muszę się zgodzić z tym zarzutem. Jestem przekonany, że mój własny bank prowadzi rachunki tak zwanych bossów narkobiznesu. Komu to jednak szkodzi? Przynajmniej dopóki pieniądze są zdeponowane w Szwajcarii, ludzie korzystają z nich w sposób rozsądny. Pożycza się je legalnym przedsiębiorstwom, które wytwarzają wszelkie dobra, świadczą usługi dla ludności, jednocześnie gwarantując miejsca pracy milionom osób.

– Aby mogli iść i kupić jeszcze więcej narkotyków?

– Jeśli mają na to ochotę. Widzisz, życie na ziemi to obieg zamknięty. W naturze musi panować pełna harmonia. Podobnie rzecz się ma z globalnym systemem finansowym. Natura jednak może zostać wytrącona z równowagi przez pozornie nieistotne zdarzenie i tak samo jest z biznesem. Wyobraź sobie katastrofalne skutki sytuacji, w której zyski z handlu narkotykami nie zasilałyby światowej gospodarki. Szwajcarscy finansiści odgrywają niezwykle istotną rolę.

Gessler wypił łyk herbaty. Peterson nie widział tego, lecz usłyszał dzięki czułemu mikrofonowi, który wyłapywał każdy dźwięk.

– Ale zboczyłem z tematu – zorientował się Gessler, odstawiając filiżankę na spodeczek. – Do rzeczy. Najwyraźniej pojawiła się kolejna komplikacja związana ze sprawą Rolfego.

– Czy uważasz, że ten facet należy do ludzi skłonnych zapomnieć o całej historii? – spytał Gessler po wysłuchaniu relacji Petersona.

– Nie, Herr Gessler.

– Wobec tego co sugerujesz?

– Proponuję jak najszybciej posprzątać ten bałagan i upewnić się, że on niczego się już nie dowie.

Gessler westchnął.

– Nasza organizacja nigdy nie stawiała sobie za cel dążenia do przemocy, a jedynie zwalczanie agresji skierowanej przeciwko nam.

– Podczas wojny zawsze są ofiary.

– Inwigilacja i szantaż to nie to samo co zabijanie. Kluczową sprawą będzie więc znalezienie kogoś, kto nie ma żadnego związku z radą. W swojej drugiej pracy niewątpliwie poznałeś takich ludzi.

– Owszem.

Starzec westchnął po raz drugi. Gerhardt Peterson zdjął słuchawki i ruszył w drogę powrotną do Zurychu.

7

Korsyka

Na Korsyce krąży stary dowcip, który mówi, że zdradzieckie drogi tej wyspy są wspólnym projektem Machiavellego i markiza de Sade. Dla Anglika nie miało to znaczenia. Pokonywał kilometry z fatalistyczną rezygnacją i obojętnością, przez którą zyskał opinię szaleńca. Teraz przemierzał smaganą wiatrem autostradę na zachodnim brzegu wyspy, przedzierając się przez gęstą mgłę spływającą od strony morza. Po niecałych dziesięciu kilometrach jazdy skręcił w głąb lądu. Gdy wspinał się pod górę, intensywna mgła stopniowo ustępowała, odsłaniając jasnoniebieskie, popołudniowe niebo. Jesienne słońce rozjaśniło sosny i drzewa oliwne kontrastującymi odcieniami zieleni. W cieniu drzew ukazała się gęstwina krzewów kolcolistu, posłonka i wrzośca, legendarnych korsykańskich zarośli, zwanych makią, które przez wieki skrywały bandytów oraz morderców. Anglik opuścił szybę. Poczuł delikatną woń rozmarynu.