Przed nim pojawiła się wieś na wzgórzu: skupisko domów w kolorze piasku, krytych czerwoną dachówką. Przycupnęły wokół dzwonnicy, częściowo ocienione, po części zaś palone oślepiającym słońcem. W tle piętrzyły się masywy górskie, na najwyższych szczytach przyprószone zlodowaciałym śniegiem. Dziesięć lat wcześniej, kiedy Anglik tutaj zamieszkał, dzieci wyciągały ku niemu małe i wskazujące palce, na sposób korsykański broniąc się przed złym spojrzeniem obcego. Teraz się uśmiechały i machały do niego, gdy pędził przez wieś ślepą uliczką ku swojej willi.
Po drodze minął paesanu* [Paesanu (wł.) – wieśniak, chłop.] pracującego na małym poletku warzywnym tuż przy ulicy. Mężczyzna spojrzał na Anglika czarnymi oczyma, ukrytymi w cieniu szerokiego ronda kapelusza, i niemal niedostrzegalnym gestem dwóch palców pozdrowił przybysza. Stary paesanu należał do grona członków przybranego klanu Anglika. Nieco dalej drogę jadącemu zastąpił młody chłopak o imieniu Giancomo, który machaniem rękoma nakazał Anglikowi zatrzymać samochód.
– Witaj w domu. Podróż się udała?
– Udała się wyśmienicie.
– Co mi przywiozłeś?
– To zależy.
– Od czego?
– Od tego, czy pilnowałeś domu pod moją nieobecność.
– Pilnowałem, pewnie że tak, zgodnie z obietnicą.
– Byli jacyś goście?
– Nie, nikogo nie widziałem.
– Na pewno?
Chłopiec skinął głową. Anglik wyjął z walizki piękną torbę, ręcznie uszytą z doskonałej hiszpańskiej skóry, i przekazał ją chłopcu.
– To na książki, żebyś ich już nie gubił na drodze między domem a szkołą.
Giancomo przyłożył podarunek do nosa, wdychając zapach nowej skóry.
– Masz papierosy? – spytał po chwili.
– Nie powiesz mamie?
– Jasne, że nie!
Mężczyźni udawali, że rządzą Korsyką, jednak prawdziwą władzę dzierżyły kobiety. Anglik wręczył chłopakowi do połowy opróżnioną paczkę, a ten wsunął ją do torby.
– Jest jeszcze coś.
– Co takiego?
– Don Orsati życzy sobie z tobą mówić.
– Kiedy go widziałeś?
– Dziś rano.
– Gdzie?
– W kawiarni w wiosce.
– Gdzie jest teraz?
– W kawiarni w wiosce.
Anglik pomyślał, że życie Orsatiego to zaiste pasmo silnych stresów.
– Niech don przyjdzie do mnie w porze lunchu. I powiedz mu, że jeśli jest głodny, niech przyniesie ze sobą coś do jedzenia.
Chłopiec uśmiechnął się i pobiegł do wsi w podskokach, wymachując torbą jak chorągiewką. Anglik wrzucił bieg i ruszył pod górę. Mniej więcej kilometr przed willą gwałtownie wcisnął hamulec – samochód wpadł w poślizg, po czym zatrzymał się w kłębach czerwonego pyłu.
Pośrodku wąskiej drogi stał wielki cap. Miał brunatnożółtą sierść i czerwoną bródkę. Podobnie jak Anglik nosił liczne blizny po dawnych bojach. Kozioł nienawidził Anglika i blokował drogę do willi zawsze, gdy przyszła mu na to ochota. Mężczyzna wielokrotnie snuł marzenia o definitywnym zakończeniu tego konfliktu swoim pistoletem Glock, który przechowywał w schowku po strome pasażera. Bestia należała jednak do don Casablanki i gdyby stała się jej krzywda, doszłoby do długotrwałych waśni klanów.
Anglik zatrąbił. Cap potrząsnął łbem i popatrzył wyzywająco na kierowcę, który mógł zrobić dwie rzeczy, obydwie równie nieprzyjemne. Wiedział, że albo przeczeka kozła, albo spróbuje usunąć go z drogi.
Starannie rozejrzał się wokół, aby mieć absolutną pewność, że nikt go nie obserwuje. Potem błyskawicznie otworzył drzwi i skoczył do przodu, wymachując rękoma i wrzeszcząc jak opętany. Potwór dał za wygraną i popędził szukać schronienia w makii. Miejsce w sam raz dla niego, pomyślał Anglik. Tam w końcu trafiają wszyscy złodzieje i bandyci.
Wrócił do jeepa i skierował się prosto do willi, nie mogąc się pogodzić z tak straszliwą potwarzą. Doświadczony, ceniony w swojej branży skrytobójca nie może dojechać do własnego domu bez znoszenia upokorzeń ze strony podłego kozła don Casablanki.
Na Korsyce nigdy nie trzeba było wiele, aby wzniecić konflikt między klanami. Zniewaga. Oskarżenie o oszukiwanie na targu. Zerwane zaręczyny. Ciąża niezamężnej kobiety. W wiosce Anglika wybuchła kiedyś waśń z powodu kluczy do kościoła. Po pierwszej iskierce doszło do niepokojów. Zabito wołu. Właściciel wołu w odwecie ubił muła lub stado owiec. Ścięto dorodne drzewo oliwne. Obalono płot. Spalono dom. Potem zaczęły się morderstwa. I tak to się ciągnęło, niekiedy przez jedno pokolenie, czasami dłużej, aż wreszcie poróżnione strony dochodziły do porozumienia lub rezygnowały z dalszej walki na skutek wyczerpania.
Większość mężczyzn na Korsyce była aż nazbyt skora do samosądów. Zawsze jednak znaleźli się ludzie, którzy potrzebowali kogoś innego do mokrej roboty: notable niechętni, by brudzić sobie ręce lub ryzykować pobyt w więzieniu bądź wygnanie; kobiety, które nie mogły same zabijać lub nie miały męskiego członka rodziny, który w ich imieniu wymierzyłby sprawiedliwość. Takie osoby polegały na zawodowcach: taddunaghiu. Zwykle szukano ich w gronie członków klanu Orsatich.
Do Orsatich należała dobra ziemia obsadzona drzewami oliwnymi, a tłoczoną z ich owoców oliwę uważano za najsłodszą na całej Korsyce. Rodzina nie zajmowała się jednak wyłącznie produkcją oliwy. Nikt nie wiedział, ilu Korsykanów zginęło przez stulecia z rąk płatnych zabójców klanu, nie wspominając już o ludziach zamordowanych przez samych Orsatich. Powszechnie sądzono, że są ich tysiące. Trupów byłoby znacznie więcej, gdyby klan mniej starannie kontrolował dobór ofiar. Dawniej Orsati stosowali rygorystyczny kodeks. Odmawiali zabicia wskazanej osoby, dopóki jej wina nie została udowodniona i nie zgodzono się, że w takim wypadku konieczna jest krwawa zemsta.
W trudnych czasach u steru rodzinnego interesu stanął Anton Orsati. Francuskim władzom udało się wykorzenić waśnie oraz wendety na całej wyspie, z wyjątkiem jej najbardziej niedostępnych części. Niewielu ludzi potrzebowało usług taddunaghiu. Anton Orsati nie był jednak w ciemię bity. Dobrze wiedział, że ma dwie możliwości – albo zwinie interes i skoncentruje się wyłącznie na produkcji doskonałej oliwy, albo też rozszerzy pole działania i poszuka klientów poza terenem wyspy. Zdecydował się na tę drugą opcję i przeniósł interes za morze. Obecnie jego grupa skrytobójców cieszyła się sławą najbardziej rzetelnych i profesjonalnych specjalistów w Europie. Przemierzali cały kontynent, zabijając na zlecenie bogaczy, kryminalistów, oszustów ubezpieczeniowych, a niekiedy nawet rządów. Większość ludzi, którzy ginęli z ich ręki, zasługiwała na swój los, lecz konkurencja i wymogi czasów zmusiły Antona Orsatiego do zrezygnowania ze starego kodeksu przodków. Przyjmował każdą ofertę, która trafiała na jego biurko, choćby najbardziej odrażającą, pod warunkiem, że nie wystawi życia jego lub jego zabójców na nieuzasadnione niebezpieczeństwo.
Orsati uważał za ironię losu fakt, że jego najsprawniejszym pracownikiem był nie Korsykanin, lecz Anglik z Highgate w północnym Londynie. Tylko Orsati znał prawdę o tym człowieku. Wiedział, że służył on w osławionych oddziałach SAS, że zabijał w Irlandii Północnej i w Iraku, że jego poprzedni pracodawcy uważali go za martwego. Któregoś dnia Anglik pokazał Orsatiemu wycinek z londyńskiej gazety. Swój nekrolog. Orsati pomyślał, że to niezwykle przydatne w tej branży. Ludzie nieczęsto poszukują trupa.