Выбрать главу

Mróz miał pewną zaletę. Po paru minutach Gabriel nie czuł już twarzy. W lesie spadło nieco mniej śniegu, lecz każdy krok okazywał się dla uciekiniera wyzwaniem: wystający fragment skały, ułamana gałąź, nora wykopana przez zwierzę. Gabriel czterokrotnie tracił równowagę i padał, i za każdym razem trudniej było mu wstać. Dźwigał się jednak uparcie i brnął dalej w dół zbocza, ku miejscu, w którym oczekiwali Oded i Lavon.

Trafił na małą polankę, na której ujrzał wartownika. Mężczyzna stał w odległości dwudziestu metrów od niego, zwrócony doń półprofilem. Gabriel nie miał pewności, czy zdoła oddać celny strzał z takiego dystansu. Za bardzo go pobito, a w dodatku spuchły mu powieki i przemarzły dłonie. Wznowił więc marsz, licząc na to, że ciemności skutecznie zamaskują jego postać.

Przebył zaledwie kilka kroków i ponownie upadł, tym razem łamiąc leżącą na ziemi gałąź. Strażnik odwrócił się i patrzył na Gabriela, nie wiedząc, co robić. Uciekinier szedł dalej, spokojnie i pewnie, jakby zamierzał zluzować kolegę. Gdy znalazł się w odległości jednego metra od ochroniarza, wyciągnął z kieszeni berettę i wycelował lufę w jego pierś. Kula przeszyła mężczyznę na wylot, wyrywając mu w plecach dziurę i wyrzucając obłok krwi, strzępów ciała i poliestru.

Wystrzał rozszedł się po górach głośnym echem. Natychmiast rozszczekał się pies, po nim następny i jeszcze jeden. W willi zapalono światła. Za polaną widniała wąska ścieżka, którą z trudem mógłby przejechać mały samochód. Gabriel usiłował biec, lecz jego organizm odmówił posłuszeństwa. Mięśnie straciły zarówno siłę, jak i koordynację, konieczną do zbiegania po zboczu pokrytej śniegiem góry. Musiał iść, choć nawet i z tym miał sporo problemów.

Wyczuł, że spadek terenu powoli łagodnieje, jakby góra Gesslera przekształcała się w dno doliny. W pewnym momencie dostrzegł światła volkswagena i dwie sylwetki, właściwie cienie, Lavona i Odeda, którzy energicznie przytupywali z zimna.

“Idź dalej! Przed siebie!”.

W tyle szczeknął pies.

– Stój! – krzyknął ktoś. – Stój, bo strzelam!

Usłyszał szelest. Odwrócił się w samą porę, aby ujrzeć spuszczonego ze smyczy owczarka niemieckiego, który pędził w jego stronę niczym lawina. Za psem podążał strażnik uzbrojony w pistolet maszynowy.

Gabriel zawahał się na ułamek sekundy. Kto pierwszy? Pies czy człowiek? Wartownik miał broń, wilczur – zęby zdolne zmiażdżyć kark. Gdy bestia wystrzeliła w powietrze ku Gabrielowi, ten wypalił prosto w jej opiekuna. Mężczyzna dostał w sam środek klatki piersiowej i runął na ścieżkę.

W tej samej chwili pies wyrżnął Gabriela łbem w żebra, powalając go na ziemię. Gdy mężczyzna upadł na zamarznięte podłoże, prawą ręką uderzył w lód i beretta wypadła mu ze zgrabiałych palców.

Bydlę od razu rzuciło mu się do gardła. Gabriel zasłonił twarz lewą ręką, a pies zacisnął na niej szczęki. Zaatakowany wrzasnął, gdy zębiska przedarły się przez ochronną warstwę materiału i wbiły w mięśnie przedramienia. Wilczur warczał i ciskał ogromnym łbem na lewo i prawo, aby odciągnąć rękę ofiary i zaznać rozkoszy rozdzierania miękkiej szyi człowieka. Gabriel prawą dłonią na oślep tłukł zaśnieżoną ziemię w poszukiwaniu beretty.

Pies jeszcze mocniej zacisnął zęby, krusząc kość.

Gabriel zawył przeraźliwie. Ból okazał się silniejszy niż ten, którego doświadczył za sprawą oprawców Gesslera. Przesunął dłonią po śniegu jeszcze raz i wreszcie chwycił pistolet.

Bestia wykręciła masywny kark, szarpiąc rękę człowieka na bok. Gabriel przycisnął lufę pistoletu do żeber potwora i posłał mu trzy kule w serce.

Niemal natychmiast odepchnął psa i wstał. Od strony willi dobiegały krzyki ludzi i ujadanie wilczurów. Gabriel ruszył dalej. Lewy rękaw jego kurtki zwisał w strzępach, a krew strumieniem spływała mu po dłoni. Po chwili ujrzał Eliego Lavona pędzącego w górę ścieżki i moment później padł mu w ramiona.

– Nie zatrzymuj się, Gabriel. Dasz radę?

– Dam.

– Oded, złap go. Boże, co oni z tobą zrobili, Gabriel? Co oni ci zrobili?

– Dam radę, Eli. Chodźmy.

Część czwarta

Trzy miesiące później

48

Port Navas, Kornwalia

Dom stał nad strumieniem; był niski, obszerny i solidny niczym statek. Wejścia do niego strzegło dwoje mocnych drzwi, a okien – białe okiennice. Gabriel wrócił w poniedziałek. Obraz dotarł w środę. Był to fragment czternastowiecznego niderlandzkiego ołtarza, nadesłany przez Isherwood Fine Arts, St. James, Londyn. Dwóch grubych chłopaków, cuchnących piwem, wniosło go po wąskich schodach do pracowni Gabriela, który zaraz po ich wyjściu pozbył się przykrego zapachu, otwierając okno i odkręcając butelkę mocnego rozpuszczalnika.

Powoli odpakowywał obraz. Dzieło było tak stare i kruche, że przetransportowano je w dwóch skrzyniach ze wzmocnionej sośniny: wewnętrzna zabezpieczała obraz przed działaniem czynników atmosferycznych, a zewnętrzna chroniła przed uszkodzeniami fizycznymi. Wreszcie usunął poduszkę piankową oraz ochronną warstwę papieru silikonowego i postawił arcydzieło na sztalugach.

Obraz stanowił środkową część tryptyku, miał w przybliżeniu metr wysokości i sześćdziesiąt centymetrów szerokości, namalowano go farbą olejną na trzech dębowych deskach o pionowych słojach. Drewno niemal na pewno pochodziło z dębu, ulubionego materiału mistrzów flamandzkich. Gabriel zapisał w notatniku swoje spostrzeżenia: silnie wypukłe zgięcie, rozszczepienie drugiej i trzeciej deski, poważne ubytki farby, rysy.

Jak przedstawiałby się ten opis, gdyby zamiast obrazu na sztalugach znalazło się jego ciało? Pęknięta szczęka, złamana prawa kość policzkowa, pęknięty lewy oczodół, przetrącony kręgosłup, lewa kość promieniowa złamana w wyniku ciężkiego pogryzienia przez psa, konieczność profilaktycznego leczenia na wypadek wścieklizny. Sto szwów założonych na ponad dwudziestu ranach, mocno pokaleczona twarz, szczątkowa opuchlizna i oszpecenie.

Żałował, że jego twarzy nie da się naprawić tak, jak tego obrazu. Lekarze, którzy opiekowali się nim w Tel Awiwie, oznajmili, że tylko czas może przywrócić mu naturalny wygląd. Minęły trzy miesiące, a on wciąż z trudem zbierał się na odwagę, aby spojrzeć w lustro. Poza tym dobrze wiedział, że czas nie jest najbardziej lojalnym sprzymierzeńcem jego pięćdziesięcioletniej twarzy.

Przez następne półtora tygodnia tylko czytał. W swoich prywatnych zbiorach przechowywał kilka znakomitych opracowań dotyczących Rogera, a Julian życzliwie przesłał mu dwie własne książki, obydwie po niemiecku. Rozłożył je przed sobą na stole roboczym i przysiadł na wysokim, twardym stołku. Wygiął grzbiet niczym rowerzysta, a pięści przyłożył do skroni. Od czasu do czasu podnosił spojrzenie i wpatrywał się w obraz na sztalugach lub kontemplował krople deszczu, spływające strumieniami z nieba. Potem opuszczał wzrok i ponownie pogrążał się w lekturze.

Sięgnął po takich autorów, jak Martin Davies i Lorne Campbell, a także Panofsky, Winkler, Hulin i Dijkstra. Rzecz jasna, na jego stole pojawił się też Friedlander – pokaźny tom poświęcony malarstwu wczesnoniderlandzkiemu. Jak mógłby przystąpić do konserwacji dzieła, choćby tylko zbliżonego do Rogera, bez skorzystania z tego monumentalnego kompendium?

Gdy pracował, z jego faksu wysuwały się odbitki wycinków prasowych: co najmniej jedna dziennie, niekiedy dwie lub trzy. Historię określano początkowo mianem “sprawy Rolfego”, lecz z czasem przylgnęła do niej nazwa Rolfegate. Pierwszy tekst opublikowano w “Neue Zuricher Zeitung”, potem przyłączyły się gazety z Berna i Lucerny, wreszcie z Genewy. Nie minęło wiele czasu, a historia wzbudziła zainteresowanie prasy francuskiej i niemieckiej. Pierwsza anglojęzyczna relacja ukazała się w Londynie, a dwa dni później w opiniotwórczym tygodniku amerykańskim. Autorzy w niewielkim stopniu opierali swoje doniesienia na faktach, w zamian prezentując sporo domysłów i spekulacji. Dobrze się to wszystko czytało, choć artykuły nie miały wiele wspólnego z solidnym dziennikarstwem. Sugerowano, że Rolfe posiadał tajną kolekcję dzieł sztuki i snuto przypuszczenia, że z jej powodu zginął. Całą sprawę łączono z osobą tajemniczego szwajcarskiego finansisty Ottona Gesslera, chociaż jego rzecznik prasowy stanowczo odrzucał wszelkie zarzuty, nazywając je stekiem obrzydliwych kłamstw i pomówień. Gdy jego prawnicy zagrozili procesami sądowymi, gazety szybko zamilkły.