W tym czasie przeniosłam się z powrotem do mojego mieszkania. Rinri był zbyt delikatny, by zapytać, czy może mnie odwiedzić, ale podsuwał mi różne preteksty, których starannie nie podejmowałam.
Często do mnie dzwonił. W sposób niezamierzony używał różnych komicznych sformułowań, które zachwycały mnie tym bardziej, że mówił to poważnie:
– Dzień dobry, Amélie. Chciałbym poznać twój stan zdrowia.
– Znakomity.
– Czy wobec tego życzyłabyś sobie mnie spotkać?
Wybuchałam śmiechem. Nie rozumiał dlaczego.
Rinri miał młodszą, osiemnastoletnią siostrę, która studiowała w Los Angeles. Któregoś dnia oznajmił, że przyjechała do Tokio na krótkie wakacje.
– Dziś wieczorem po ciebie przyjadę, żebyście się poznały.
Głos drżał mu wzruszeniem i powagą. Przygotowałam się na przeżycie czegoś doniosłego.
Wsiadłam do mercedesa i odwróciłam się, by przywitać młodą dziewczynę na tylnym siedzeniu. Na widok jej urody oniemiałam.
– Amélie, to jest Rika. Rika, to jest Amélie.
Skinęła głową z cudownym uśmiechem. Rozczarowało mnie jej imię, ale nie reszta osoby. To był anioł.
– Rinri dużo mi o tobie mówił – powiedziała.
– Mnie też dużo o tobie mówił – zmyśliłam.
– Obie kłamiecie. Ja nigdy dużo nie mówię.
– Fakt, on nigdy nic nie mówi – ciągnęła Rika. – Mówił mi o tobie strasznie mało. I dlatego jestem przekonana, że cię kocha.
– W takim razie ciebie też kocha.
– Nie masz mi za złe, że rozmawiam z tobą po amerykańsku? W japońskim robię zbyt dużo błędów.
– Ja bym ich na pewno nie zauważyła.
– Rinri bez przerwy mnie poprawia. Chciałby, żebym była doskonała.
Była więcej niż doskonała. Rinri zawiózł nas do parku Shirogane. O zmroku miejsce było tak wyludnione, że można by pomyśleć, iż znaleźliśmy się daleko od Tokio, w jakimś mitycznym lesie.
Rika wysiadła z samochodu z torbą. Otworzyła ją, wyjęła ze środka jedwabny obrus, który rozłożyła na ziemi, sake, kieliszki i ciastka. Usiadła na tkaninie i zaprosiła, żebyśmy poszli w jej ślady. Byłam oczarowana jej wdziękiem.
Kiedy wypiliśmy za nasze spotkanie, zapytałam, jakie są ideogramy jej imienia. Pokazała mi.
– Kraina woni! – wykrzyknęłam. – Jest cudowne i bardzo do ciebie pasuje.
Poznawszy japońskie znaczenie jej imienia, przestałam uważać je za brzydkie.
Życie w Kalifornii sprawiło, że była o wiele mniej skryta niż brat. Szczebiotała w przeuroczy sposób. Spijałam słowa z jej ust. Rinri sprawiał wrażenie zahipnotyzowanego na równi ze mną. Wpatrywaliśmy się w nią jak w jakieś urzekające zjawisko przyrody. Nagle powiedziała:
– No dobrze, a sztuczne ognie?
– Już się robi – powiedział chłopak.
Spadłam z obłoków. Rinri wyjął z bagażnika walizkę, jak się okazało, specjalną do sztucznych ogni, tak jak tamta do szwajcarskiego fondue. Rozłożył fajerwerki na ziemi i zapowiedział, że zaraz się zacznie. Wkrótce niebo nad naszymi głowami wybuchło eksplozją barw i gwiazd, której wtórowały ekstatyczne okrzyki dziewczyny.
Na moich urzeczonych oczach brat ofiarowywał siostrze nie dowód, lecz świadectwo miłości. Nigdy jeszcze nie czułam mu się tak bliska.
Kiedy trzeszczenie polarnych zórz nad naszymi głowami ucichło, Rika zmartwiona zawołała:
– Już koniec?
– Zostały jeszcze race – powiedział brat.
Wyjął z walizki i wręczył każdej z nas po naręczu laseczek. Zapalił tylko jedną, od której zajęły się ogniem końcówki wszystkich pozostałych. Każda pałeczka sypnęła wiązanką wirujących iskier.
Noc srebrzyła bambusy w parku Shirogane. Nasza apokalipsa świętojańskich robaczków okrywała złotem ich białą matowość. Brat i siostra radowali się swoimi snopami gwiazd. Zdawałam sobie sprawę, że jestem z dwojgiem pochłoniętych sobą dzieciaków i ta świadomość przejmowała mnie wzruszeniem.
Jakim darem było to, że mnie między siebie dopuścili! Cenniejszym niż dowód miłości, bo dowodem zaufania.
Snopy światła zaczęły gasnąć, ale czar wciąż trwał. Dziewczyna westchnęła radośnie:
– Było bosko!
Podzielałam miłość Rinriego do tej szczęśliwej dziewczynki. W tej atmosferze dogasającego święta w towarzystwie pięknej baśniowej dziewczyny było coś z Nervala. Nerval w Japonii, kto by pomyślał?
Nazajutrz wieczorem Rinri zabrał mnie na chiński makaron w ulicznej jadłodajni.
– Kocham Rikę – oznajmiłam.
– Ja też – odparł z uśmiechem wzruszenia.
– Wiesz, ciebie i mnie łączy jedna dziwna rzecz. Ja też kocham moją siostrę, która mieszka daleko. Ma na imię Juliette i rozstanie się z nią było ponad ludzkie siły.
Pokazałam mu zdjęcie mojej świętej starszej siostry.
– Jest piękna – powiedział, wpatrując się w nią z uwagą.
– Tak, i nie tylko piękna. Brakuje mi jej.
– Rozumiem cię. Mnie też okropnie brakuje Riki, kiedy jest w Kalifornii.
Nad miską makaronu popadłam w elegijny nastrój. Powiedziałam, że tylko on może zrozumieć, do jakiego stopnia czuję się okaleczona rozłąką z Juliette. Opowiedziałam mu o sile więzi, która nas od zawsze łączyła, o tym, jak bardzo ją kocham, i o tym niedorzecznym gwałcie, jakim było dla mnie rozstanie z nią.
– Musiałam wrócić do Japonii, ale czy musiałam przeżyć tak okrutne oderwanie?
– Dlaczego z tobą nie przyjechała?
– Chce mieszkać w Belgii, ma tam pracę. Nie podziela mojego entuzjazmu dla twojego kraju.
– Zupełnie jak Rika. Japonia też nie jest krainą jej marzeń.
Jak to możliwie, żeby dwie tak cudowne istoty jak nasze siostry nie były zafascynowane tym krajem? Zapytałam, co Rika studiuje w Kalifornii. Odpowiedział, że program jej nauki jest dość nieokreślony, a tak naprawdę jest kochanką niejakiego Tchanga, króla świata przestępczego Los Angeles.
– Nawet sobie nie wyobrażasz, jaki jest bogaty – powiedział z zabawnym przygnębieniem.
Oszołomiona, zadawałam sobie w duchu pytanie, jakim sposobem ten niebiański anioł mógł wybrać życie z mafijnym bossem. „Nie bądź głupia – pomyślałam – tak jest na świecie od zawsze”. Nagle wyobraziłam sobie Rikę w pierzastym boa na szyi i w szpilkach, idącą pod rękę z Chińczykiem w białym garniturze. Roześmiałam się.
Rinri odpowiedział mi porozumiewawczym uśmiechem. Każde w swojej miseczce ujrzało obraz własnej siostry. Nasz związek miał sens.
Byłam zdumiona swoimi postępami w japońskim, choć nie aż tak bardzo, jak Rinriego we francuskim, bo te były oszałamiające.
Dla zabawy epatowaliśmy się wzajem swoimi możliwościami w tej dziedzinie. Kiedy padał ulewny deszcz, Rinri mówił:
– Leje jak z cebra.
Co, wypowiedziane jego dystyngowanym głosem, brzmiało dość komicznie.
Kiedy wygłaszał jakąś bzdurę, zwykłam błyskotliwie rzucać:
– Nani o shaimasu ka?
Co tłumaczy się – czy raczej nie tłumaczy, gdyż nikt oprócz Japończyka nie posłużyłby się tak arystokratycznym sformułowaniem, najlepszy dowód, że sami Japończycy już go nie używają – jako: „Co ośmielasz się w czci – godności swej powiedzieć?”.
Rinri pękał ze śmiechu. Pewnego wieczoru, kiedy jego rodzice zaprosili mnie do betonowego pałacu na kolację, zapragnęłam ich olśnić. Kiedy tylko Rinri powiedział coś zaskakującego, zapytałam głośno tak, żeby mnie wszyscy usłyszeli:
– Nani o shaimasu ka?
Otrząsnąwszy się ze zdumienia, Monsieur ryknął śmiechem. Oburzeni dziadkowie mnie zbesztali, utrzymując, że nie miałam prawa czegoś takiego powiedzieć. Madame, odczekawszy, aż z powrotem zapanuje spokój, rzekła z uśmiechem: