– Po co zadajesz sobie tyle trudu, by wypaść dystyngowanie, skoro z tak ekspresyjną twarzą nigdy nie będziesz damą?
Oto potwierdziło się to, czego jej uprzejmość pozwoliła mi się już domyślić: ta kobieta mnie nienawidziła. Mało tego, że kradłam jej syna, to jeszcze byłam cudzoziemką. Oprócz tych dwóch zbrodni zdawała się wyczuwać we mnie coś, co jeszcze bardziej jej się nie podobało.
– Gdyby była tu Rika, popłakałaby się ze śmiechu – powiedział Rinri, który nie zauważył złośliwości matki.
W przeszłości uczyłam się angielskiego, holenderskiego, niemieckiego i włoskiego. W przypadku tych żywych języków występowała stała prawidłowość: lepiej w nich rozumiałam, niż mówiłam. Było to logiczne: najpierw dane zachowanie obserwuje się, a dopiero potem przejmuje. Intuicja językowa działa już wtedy, kiedy jeszcze nie posiadło się umiejętności.
Z japońskim było odwrotnie: moja czynna znajomość tego języka znacznie przerastała znajomość bierną. Zjawisko to, którego nie potrafię sobie wytłumaczyć, nigdy nie znikło. Nieraz udawało mi się wyrazić w tym języku myśli tak wyrafinowane, że mój rozmówca, sądząc, że ma do czynienia z uczoną japonistką, odpowiadał mi w sposób równie wyszukany. A wtedy jedynym dla mnie ratunkiem była rejterada, żeby ukryć fakt, iż nie zrozumiałam ani słowa z jego repliki. Kiedy ucieczka była niemożliwa, nie pozostawało mi nic innego, jak wyobrażać sobie, co takiego mój rozmówca mógł odpowiedzieć, i dalsze kontynuowanie tego monologu udającego dialog.
Rozmawiałam o tym zjawisku z różnymi lingwistami, którzy zapewniali mnie, że to całkiem normalne: „Nie może pani posiadać intuicji językowej w języku tak odmiennym od pani ojczystego języka”. Tylko nie zapominajmy, że do wieku pięciu lat mówiłam po japońsku. Potem mieszkałam w Chinach, w Bangladeszu itd. i tam też, podobnie jak wszędzie indziej, bierna znajomość języka przeważała u mnie nad aktywną. Tak więc w moim przypadku można mówić o prawdziwym japońskim wyjątku od reguły. Kusi mnie, by wytłumaczyć go przeznaczeniem: był to kraj, w którym bierność byłaby dla mnie rzeczą nie do pomyślenia.
I stało się to, co się stać musiało: w czerwcu Rinri z grobową miną oznajmił, że właśnie skończył się sos z gorzkich śliwek.
– Przy tym tempie, w jakim go używaliśmy, nie mogło być inaczej.
Jego postępy we francuskim mnie fascynowały. Odpowiedziałam:
– Tym lepiej! Marzyłam, żeby pojechać z tobą do Hiroszimy.
Jego mina z poważnej zamieniła się w przerażoną. Poszukałam argumentu historycznego i zaczęłam pertraktować:
– Cały świat podziwiał odwagę, z jaką Hiroszima i Nagasaki zniosły…
– Nie w tym rzecz – przerwał. – Przeczytałem książeczkę tej Francuzki, tę, o której mi mówiłaś…
– Hiroszima, moja miłość.
– Właśnie. Nic nie zrozumiałem.
Roześmiałam się.
– Nie przejmuj się, wielu czytelników francuskich odebrało ją podobnie. Jeden argument więcej, żeby wybrać się do Hiroszimy – improwizowałam.
– Chcesz powiedzieć, że jeśli się przeczyta tę książkę w Hiroszimie, to się ją zrozumie?
– Na pewno – zadekretowałam.
– To idiotyczne. Nie muszę jechać do Wenecji, żeby zrozumieć Śmierć w Wenecji, ani do Parmy, żeby przeczytać Pustelnię parmeńską.
– Marguerite Duras jest autorką bardzo specyficzną – powiedziałam, przekonana o prawdziwości swoich słów.
W sobotę umówiliśmy się o siódmej rano na lotnisku Haneda. Wolałabym pociąg, ale dla Japończyków pociąg jest doświadczeniem do tego stopnia codziennym, że Rinri potrzebował odmiany.
– Poza tym lecąc nad Hiroszimą, człowiek będzie się czuł tak, jakby siedział na pokładzie „Enola Gay” – powiedział.
Działo się to na początku czerwca. Pogoda w Tokio była idealna, piękna, dwadzieścia pięć stopni ciepła. W Hiroszimie było o pięć stopni więcej i w powietrzu czuło się już wilgoć sezonu deszczowego. Ale słońce nadal świeciło.
Już na lotnisku w Hiroszimie doświadczyłam bardzo osobliwego uczucia: to nie był rok 1989. Sama nie wiedziałam, w którym roku wylądowaliśmy; na pewno nie w czterdziestym piątym, ale gdzieś w okolicach lat pięćdziesiątych lub sześćdziesiątych. Czyżby wybuch atomowy spowolnił upływ czasu? Nie brakowało tu nowoczesnych budowli, ludzie ubrani byli normalnie, samochody niczym się nie różniły od pojazdów w całej Japonii. To było coś takiego, jakby tutejsi ludzie żyli intensywniej niż gdzie indziej. Mieszkanie w mieście, którego nazwa całemu światu kojarzy się ze śmiercią, roznieciło w nich apetyt na życie, czego efektem było ogólne wrażenie optymizmu, odtwarzające klimat epoki, w której ludzie wierzyli jeszcze w przyszłość.
To spostrzeżenie bardzo mnie poruszyło. Hiroszima, wraz z jej przejmującą atmosferą odważnego szczęścia, głęboko mną wstrząsnęła.
W Muzeum Bomby Atomowej oniemiałam. Co z tego, że się wie; szczegóły tej historii przerastają wszelkie wyobrażenia. Eksponaty są w nim przedstawione ze skutecznością graniczącą z poezją; na przykład ten pociąg zdążający 6 sierpnia 1945 roku wybrzeżem do Hiroszimy i wiozący między innymi porannych pracowników. Podróżni spoglądają ospale na miasto za oknami wagonu. Potem pociąg wjeżdża do tunelu, a kiedy z niego wyjeżdża, widzą, że Hiroszima już nie istnieje.
Chodząc ulicami tego prowincjonalnego miasta, rozmyślałam o japońskiej godności, znajdującej tu właśnie najbardziej przejmującą ilustrację. Nic, ale to nic, nie przypominało o męczeństwie miasta. Mam wrażenie, że w każdym innym kraju monstrualność zasięgu takiej zbrodni byłaby eksploatowana do upadłego. Kapitał krzywd, narodowy skarb tak wielu narodów, w Hiroszimie nie istniał.
Na ławkach w parku Pokoju całowali się zakochani. Nagle przypomniałam sobie, że nie podróżuję sama, i podporządkowałam się miejscowemu rytuałowi. Kiedy stało mu się zadość, Rinri wyjął z kieszeni książkę Marguerite Duras. Wyleciała mi z pamięci. On myślał tylko o niej. Przeczytał mi Hiroszimę, moją miłość na głos, od początku do końca.
Miałam wrażenie, że odczytuje mój akt oskarżenia i że powinnam wytłumaczyć się z postawionych mi zarzutów.
Zważywszy długość tekstu i spowalniający efekt japońskiego akcentu, miałam czas na przygotowanie obrony. Najtrudniej mi było powstrzymać śmiech, kiedy Rinri, zły, że nie rozumie, przeczytał: „Zabijasz mnie, uszczęśliwiasz mnie”. Nie zabrzmiało to tak jak w ustach Emmanuelle Rivy.
Kiedy dwie godziny później skończył, zamknął książkę i popatrzył na mnie.
– Wspaniałe, prawda? – odważyłam się szepnąć.
– Nie wiem – odparł z kamienną twarzą.
Nie wyłgam się tak tanim kosztem.
– Trzeba było tupetu Duras, by postawić na równej stopie młodą Francuzkę ogoloną po Wyzwoleniu i ludność Hiroszimy.
– Ach tak? Więc to jest o tym? – zapytał Rinri.
– Tak. To książka sławiąca miłość, która padła ofiarą barbarzyństwa.
– Dlaczego autorka mówi o tym w taki dziwny sposób?
– To jest Marguerite Duras. W tym cały jej urok, że czuje się pewne sprawy, niekoniecznie je rozumiejąc.
– Ja nic nie poczułem.
– Poczułeś, byłeś zirytowany.
– To zamierzona reakcja?
– Duras to też lubi. To właściwa postawa. Kończąc jej książkę, człowiek czuje frustrację. Jak z ankietą, z której niewiele się zrozumiało. Dostrzegło się różne rzeczy przez szybę z mlecznego szkła. Odchodzi się od stołu, będąc nadal głodnym.
– Jestem głodny.
– Ja też.
Okonomiyaki to specjalność Hiroszimy. Przyrządza się ją tutaj w ogromnych jadłodajniach na świeżym powietrzu, na gigantycznych płytach, znad których para rozpływa się w ciemnościach. Mimo stosunkowo chłodnego wieczoru kucharz obficie się pocił nad plackiem z kapustą, który smażył na naszych oczach. Krople potu były jednym ze składników arcydzieła. Tak wybornego okonomiyaki nie jedliśmy jeszcze nigdy. Korzystając z okazji, Rinri kupił od kucharza wielką ilość kartonów z sosem z gorzkich śliwek.