Popatrzyłam w niebo: więc to była ta słynna góra Fudżi. Nareszcie znalazłam lokalizację, z której nie wyglądała oszałamiająco, z tej prostej przyczyny, że nie było jej widać: u jej podnóża. Bo inaczej ów wulkan jest cudownym wynalazkiem, widocznym niemal z każdego miejsca do tego stopnia, że zdarza mi się brać go za hologram. Trudno zliczyć na Honsiu miejsca, z których ma się wspaniały widok na górę Fudżi; łatwiej zliczyć te, z których jej nie widać. Gdyby nacjonaliści zapragnęli stworzyć jakiś konfederacyjny symbol, wybudowaliby górę Fudżi. Nie sposób na nią patrzeć i nie odczuwać mitycznego, świętego ukłucia w sercu; jest zbyt piękna, zbyt idealna, zbyt doskonała.
Z wyjątkiem podnóża, z którego to miejsca wygląda jak każda inna góra, zwykła bezkształtna wypukłość terenu.
Rinri był odpowiednio wyekwipowany: buty do wspinaczki, skafander kosmonauty, czekan. Popatrzył z politowaniem na moje trampki i dżinsy, powstrzymując się od komentarza, być może nie chcąc zadrażniać sprawy.
– Ruszamy? – zapytał.
Tylko na to czekałam; puściłam nogi w ruch, a one momentalnie mnie poniosły. Było południe, południe w słońcu i w mojej głowie. Wspinałam się uszczęśliwiona, że jeszcze tyle przede mną. Najtrudniejsze było pierwsze tysiąc pięćset metrów; podłoże stanowiła miękka lawa, w której grzęzły stopy. Powiada się, że chcieć to móc. Wszyscy chcieliśmy. Widok zasuszonych staruszków sunących gęsiego w górę budził respekt.
Powyżej tysiąca pięciuset metrów zaczynała się prawdziwa góra, z kamieniami i cudownie twardym podłożem, pocięta pasmami czarnego żwiru. Dotarłam na wysokość, na której zmieniam gatunek. Zaczekałam na Rinriego, który został dobre dwieście metrów za mną, i wyznaczyłam mu spotkanie na szczycie.
Potem powiedział:
– I wtedy nie wiem, co się stało. Zniknęłaś.
Mówił prawdę. Powyżej tysiąca pięciuset metrów znikam. Moje ciało zamienia się w czystą energię i nim ktokolwiek zdąży zastanowić się, gdzie jestem, nogi unoszą mnie już tak daleko, że staję się niewidzialna. Inni też posiadają tę właściwość, ale nie znam nikogo, u kogo byłoby to tak nieoczekiwane, jako że ni z daleka, ni z bliska, nie przypominam Zaratustry.
A właśnie nim się staję. Owładnięta nadludzką siłą, śmigam po prostej ku słońcu. W mojej głowie rozbrzmiewają hymny nie olimpijskie, ale z Olimpu. Herkules jest moim małym słabowitym kuzynkiem. A mówię tu tylko o greckiej gałęzi rodu. W końcu my, istoty o napędzie mazdy, to przecież zupełnie co innego.
Być Zaratustrą to mieć zamiast stóp bogów, którzy pochłaniają górę i zamieniają ją w niebo, to mieć zamiast kolan katapulty, którym reszta ciała służy za pocisk. To mieć zamiast brzucha wojenny bęben, a zamiast serca perkusję triumfu, to mieć głowę wypełnioną radością tak przerażającą, że trzeba nadludzkiej siły, by ją zdzierżyć, to dysponować wszystkimi mocami świata z tej tylko przyczyny, że się je przyzwało i można je pomieścić w swojej krwi, to nie dotykać już ziemi z racji zażyłego dialogu ze słońcem.
Przeznaczenie, słynne ze swego poczucia humoru, sprawiło, że urodziłam się Belgijką. Pochodzenie z równinnego kraju, kiedy się należy do zaratustryjskiego rodu, to zagranie na nosie, skazujące człowieka na bycie podwójnym agentem.
Zostawiłam hordy Japończyków w tyle. Niektórzy unosili wlepiony w ziemię wzrok, żeby popatrzeć na bolid. Starcy mówili: Wakaimono („młoda rzecz”) tonem wyjaśnienia. Młodzi nie wiedzieli, co powiedzieć.
Kiedy wyprzedziłam już wszystkich piechurów, zorientowałam się, że nie jestem sama. Pośród wspinaczy tego dnia znalazł się inny Zaratustra, który zapragnął mi się koniecznie przedstawić: żołnierz z amerykańskiej bazy na Okinawie, przybyły zobaczyć, jak to jest.
– Już zaczynałem myśleć, że mi odbiło – powiedział – ale przecież jesteś dziewczyną i wchodzisz tak samo jak ja.
Nie zamierzałam mu wyjaśniać, że jak świat światem, zawsze istniały istoty zaratustryjskie. Nie zasługiwał na przynależność do rodu; był gadatliwy i nieczuły na sacrum. We wszystkich rodzinach zdarza się taki rodzaj genetycznych defektów.
Widok stawał się coraz bardziej bajeczny; próbowałam mojemu amerykańskiemu kuzynowi otworzyć oczy na tę cudowność. Poprzestał na stwierdzeniu:
– Yeah, great country.
Domyślałam się, że taki sam entuzjazm wzbudziłby w nim talerz naleśników.
Żeby się od niego uwolnić, wrzuciłam najwyższy bieg. Niestety, usiadł mi na ogonie, nie przestając powtarzać:
– That's a girll Był sympatyczny, to znaczy nie miał w sobie za grosz zaratustryjskości. Marzyłam o odzyskaniu samotności, by móc zaznać odpowiednich do sytuacji uniesień mazdo – wagnero-nietzscheańskich. Przy moim żołnierzu, który bez przerwy nadawał i pytał, czy Belgia to ten kraj tulipanów, było to niemożliwe. Jeszcze nigdy nie klęłam tak amerykańskiej obecności wojskowej na Okinawie.
Na wysokości trzech tysięcy pięciuset metrów grzecznie poprosiłam, żeby się zamknął, wyjaśniając, że Fudżi jest górą świętą i chciałabym pozostałe dwieście siedemdziesiąt siedem metrów przebyć w skupieniu. No problem, odparł. Udało mi się oderwać mentalnie od jego towarzystwa i zakończyć wspinaczkę w stanie upojenia.
Na szczycie wyjrzał księżyc, otaczając olbrzymim kamiennym kołem otchłań krateru. Można było zachować równowagę, tylko chodząc po obwodzie okręgu. Kiedy się odwróciło, jak okiem sięgnąć rozciągała się równina japońska pod błękitnym niebem.
Była czwarta po południu.
– Co teraz zrobisz? – zapytał żołnierz.
– Zaczekam na mojego ukochanego.
Odpowiedź wywołała spodziewany efekt. Amerykanin od razu ruszył z powrotem na równinę. Odetchnęłam z ulgą.
Powędrowałam obrzeżem krateru. Miałam wrażenie, że obejście pełnego koła zajęłoby cały dzień. Nikt nie odważyłby się zapuścić na jego środek; wulkan był wygasły, ale nad tym kamieniołomem gigantów unosił się duch sacrum.
Usiadłam na ziemi twarzą do miejsca, przez które przybywali pielgrzymi. Nie wiem dlaczego, ale wszyscy wchodzili tym samym zboczem, mimo że góra ma kształt stożka. Możliwe, że powodował nimi wyłącznie japoński konformizm, pod którym się podpisywałam, ponieważ pragnęłam być Japonką. Oprócz mnie i Amerykanina nie zauważyłam żadnego cudzoziemca. Ze wzruszeniem obserwowałam starców, kiedy niezwykle godni, jakkolwiek zdumieni własnym wyczynem, wspierając się na kijkach, docierali na szczyt.
Jakiś osiemdziesięciolatek, który dotarł o osiemnastej, wykrzyknął:
– Teraz jestem Japończykiem godnym tego miana!
Tak więc wojna nie wystarczyła, by dostąpić nobilitacji. Uprawniało do tego jedynie pokonanie trzech tysięcy siedmiuset siedemdziesięciu sześciu metrów.
W kraju, którego ludność byłaby mniej uczciwa, tyle ludzi przypisywałoby sobie oszukańczo zaliczenie owej wspinaczki, że konieczne byłoby otworzenie nad brzegiem krateru okienka, wydającego stosowne zaświadczenia. To akurat by mnie urządzało. Niestety, będę mogła tylko własnym słowem zaświadczyć o swym wyczynie; nie mam najmniejszych wątpliwości, że nic nie będzie warte.