Rinri dotarł na szczyt o osiemnastej trzydzieści.
– Tutaj jesteś! – wykrzyknął z ulgą.
– I to od dawna.
Osunął się na ziemię.
– Jestem padnięty.
– Tak więc teraz jesteś prawdziwym Japończykiem.
– Tak jakbym tego potrzebował, żeby nim zostać!
Odnotowałam różnicę punktu widzenia między osiemdziesięciolatkiem a nim. Wyglądało na to, że przynależność narodowa utraciła sporo prestiżu.
– Nie możesz tak zostać – powiedziałam.
Pomogłam mu wstać i zaprowadziłam do długiego budynku schroniska, w którym można było załatwić miejsce do spania. Kiedy zaproponował mi herbatniki i napój w jaskrawym kolorze, przypomniałam, że wstajemy przed świtem, żeby obejrzeć wschód słońca.
– Jak to możliwe, że tak szybko weszłaś? – zapytał.
– Bo ja jestem Zaratustra – odparłam.
– Zaratustra. To ten, który tako rzecze?
– Ten sam.
Rinri bez zdziwienia przyjął informację, padł na posłanie i zasnął. Potrząsnęłam nim, żeby go obudzić, potrzebowałam jego towarzystwa; równie dobrze mogłam łaskotać nieboszczyka. Jak mogłoby mi się chcieć spać? Znajdowałam się na szczycie góry Fudżi, byłam zanadto rozemocjonowana, żeby zmrużyć oko. Wyszłam ze schroniska.
Równina tonęła w ciemnościach. W oddali jaśniał wielki, świetlisty grzyb: Tokio. Drżałam z zimna i emocji, oglądając na własne oczy ten japoński skrót: antyczna Fudżi i futurystyczna stolica.
Położyłam się na skraju krateru i spędziłam bezsenną noc, szczękając zębami od myśli, które tak bardzo mnie przerastały. W obozie wszyscy już zasnęli. Chciałam być tą, która zobaczy pierwsze zorze świtu.
Czekając na nie, ujrzałam niesamowity widok. Kiedy minęła północ, po zboczu góry zaczęły wspinać się świetliste procesje. Tak więc byli ludzie, którzy odważyli się na nocną wspinaczkę, zapewne chcąc uniknąć zbyt długiego przebywania w zimnie. Bo tak naprawdę obrządkiem, którego nie wolno było przegapić, był wschód słońca. Nieważne, czy się przybyło przed czasem, czy nie. Ze łzami w oczach wpatrywałam się w powolne złociste gąsienice, sunące wężowym ruchem ku szczytowi. Na pewno nie składały się z atletów, tylko ze zwykłych ludzi. Jak nie podziwiać takiego narodu?
Około czwartej nad ranem, kiedy nadciągali pierwsi nocni piechurzy, na niebie pojawiły się smugi światła. Poszłam obudzić Rinriego, ten jednak wymamrotał, że jest już Japończykiem, i umówił się ze mną pod koniec dnia na dole, przy samochodzie. Pomyślałam: skoro ja zasługuję na bycie Japonką, on zasłużył sobie na bycie Belgiem, i wyszłam na dwór. Powoli formowała się już grupa oczekująca na pierwsze zwiastuny dnia.
Dołączyłam do niej. Ludzie stali i w najgłębszej ciszy wypatrywali pojawienia się słonecznej tarczy. Serce zaczęło mi mocno walić. Na letnim niebie ani jednej chmury. Za naszymi plecami krater wygasłego wulkanu.
Nagle na horyzoncie pojawił się strzęp czerwieni. Przez milczące zgromadzenie przeszło drżenie. A potem z szybkością w niczym nieumniejszającą majestatowi, z nicości wychynęła cała tarcza i zawisła nad równiną.
I wtedy wydarzyła się rzecz, której wspomnienie do dziś przyprawia mnie o dreszcz: z setek gardeł zgromadzonych, w tym mojego, wydarł się krzyk:
– Banzai!
Ten krzyk to litotes; dziesięć tysięcy lat nie wystarczyłoby do wyrażenia japońskiego poczucia wieczności, ożywionego tym widokiem.
Musieliśmy przypominać zlot skrajnej prawicy. A przecież obecni tam dzielni ludzie byli w równie niewielkim stopniu faszystami jak wy i ja. W rzeczywistości uczestniczyliśmy nie w ideologii, lecz w mitologii, i to z całą pewnością jednej z najskuteczniejszych na ziemi.
Oczami pełnymi łez wpatrywałam się w sztandar japoński, który powoli tracąc swą czerwień, rozlewał się złotem na bladym jeszcze lazurze. Byłam szczęśliwsza od Amaterasu. [Amaterasu – japońska bogini słońca (przyp. tłum.).]
Kiedy zbiorowa ekstaza nieco opadła, usłyszałam, jak jakiś mężczyzna mówi:
– Trzeba będzie schodzić. Moim zdaniem to trudniejsze niż wchodzenie. Podobno rekord schodzenia wynosi pięćdziesiąt pięć minut. Zastanawiam się, jak to możliwe, tym bardziej że w razie upadku, próba jest unieważniona: całą trasę trzeba przebyć na własnych nogach.
– To chyba oczywiste – odparł na to inny.
– Nie, podłoże jest tak śliskie, że dałoby radę zjechać na własnym zadku. Widziałem, jak jedna starsza pani tak właśnie zrobiła.
– Chce pan powiedzieć, że to nie jest pana pierwsza wspinaczka?
– Już trzecia. I ciągle nie mam ich dość.
„Zasłużył sobie po wielokroć na obywatelstwo japońskie”, pomyślałam. Jego słowa nie trafiły do ucha głuchego.
Ustawiłam się twarzą do słońca i o godzinie punkt piąta trzydzieści, wyłączywszy hamulce, pomknęłam w dół zbocza. A to, co przeżyłam, było więcej niż wspaniałe: jedyną metodą uniknięcia upadku było mieć nogi w nieustannym ruchu, biec po lawie, umysłem nadążać za stopami, nawet przez sekundę nie przestając kontrolować własnego szaleństwa, śmiać się, żeby nie upaść podczas nieuniknionych poślizgów, dodatkowo przyspieszających tempo; byłam bolidem pędzącym w blasku wschodzącego słońca, byłam własnym tematem balistycznego studium, wrzeszczałam na cały głos, by obudzić wulkan.
Kiedy znalazłam się na parkingu, nie było jeszcze szóstej piętnaście: pobiłam rekord, i to sporo. Niestety, nie miałam go jak oficjalnie potwierdzić. Mój wyczyn pozostanie na zawsze tylko i wyłącznie prywatnym mitem.
Pod kranem z wodą obmyłam twarz poczerniałą od grudek lawy i ugasiłam pragnienie. Teraz pozostawało mi już tylko czekać na Rinriego. Wyglądało na to, że zajmie mi to sporo czasu. Na szczęście trudno o nudę, gdy człowiek przygląda się innym, zwłaszcza w Japonii. Usiadłam na ziemi i przez długie godziny wpatrywałam się ludzi, których uważałam niemal za rodaków.
Dochodziła chyba czternasta, kiedy dołączył do mnie Rinri. Wyglądał, jakby składał się cały z części zamiennych. Wstrzymując się od wszelkiego komentarza, odwiózł mnie do Tokio.
Następnego dnia przesłał mi bukiet dwudziestu dwóch czerwonych róż z dołączonym bilecikiem: „Drogi Zaratustra, wszystkiego najlepszego z okazji urodzin”. Przepraszał, że nie jest nadczłowiekiem, by mi je osobiście wręczyć. Obolałe nogi całkowicie mu odmówiły posłuszeństwa.
Kilka dni później Rinri oznajmił mi przez telefon, że jego rodzina wyjechała na tydzień. Poprosił, żebym się na ten okres do niego przeniosła.
Zgodziłam się, w równym stopniu ciekawa, co pełna obaw; dotąd nie spędziłam jeszcze tak długiego czasu w jego towarzystwie.
Przyjechał po mnie i moje manele. Kiedy znaleźliśmy się w betonowym zamku, onieśmielona zapytałam:
– Gdzie będę spała?
– Ze mną, w łóżku rodziców.
Zaprotestowałam przeciwko takiej niestosowności. Rinri zbył to wzruszeniem ramion.
– No wiesz, łóżko rodziców!
– I tak nie wiedzą – powiedział.
– Ale ja wiem.
– Chyba nie chcesz, żebyśmy spali na moim jednoosobowym wyrku? To byłoby piekło.
– Nie ma żadnej innej możliwości?
– Jest. W łóżku moich dziadków.
To był argument. Zważywszy odrazę, jaką budzili we mnie jego dziadkowie, z ulgą przystałam na łóżko rodziców.
Był to gigantycznych rozmiarów materac wodny. Tego typu pułapki były w modzie dobre dwadzieścia lat temu. Wszyscy znali ich cudowną niewygodę.
– Ciekawe – powiedziałam. – Takie łóżko zmusza do namysłu, zanim się wykona jakikolwiek ruch.