– Zupełnie jakbyśmy się znaleźli na łódce w filmie Johna Boormana Wybawienie.
– Właśnie. Wybawieniem jest wygramolenie się z niego.
Rinri, który zaplanował różne nadzwyczajne potrawy, zamknął się w kuchni. Wybrałam się na spacer po betonowym zamku.
Dlaczego nie mogłam się opędzić od przekonania, że śledzi mnie kamera? Od wrażenia, że podąża za mną czyjeś niewidzialne oko? Zrobiłam małpią minę w kierunku sufitu, potem ścian: i nic. Nieprzyjaciel był sprytny, udawał, że nie zauważa mojego niestosownego zachowania. Ostrożnie.
Rinri zaskoczył mnie, kiedy pokazywałam język jakiemuś współczesnemu malowidłu.
– Nie lubisz Nakagamiego? – zdziwił się.
– Lubię. Jest wspaniały – odrzekłam ze szczerym entuzjazmem dla cudownego i niezrozumiałego płótna.
Musiał z tego wywnioskować, że Belgowie pokazują język obrazom robiącym na nich szczególne wrażenie.
Na stole czekały różne wyszukane dania: liście szpinaku z sezamem, przepiórcze jajka w galarecie z chiso, jeżowce. Zabrałam się do nich z apetytem, zauważyłam jednak, że Rinri nic nie jadł:
– A ty?
– Nie lubię tych dań.
– To czemu je przygotowałeś?
– Dla ciebie. Lubię patrzeć, jak jesz.
– Ja też lubię patrzeć, jak jesz – powiedziałam, zakładając ręce.
– Proszę, zjedz jeszcze coś, to takie piękne.
– Ogłaszam strajk głodowy, dopóki nie przyniesiesz sobie czegoś do jedzenia.
Cierpiałam katusze, sprawiając mu przykrość, ale jeszcze większe będąc zmuszoną powstrzymać się od pochłonięcia tych frykasów, które z nieodpartą siłą nęciły moje oczy.
Zasmucony Rinri poszedł do kuchni i przyniósł włosko – amerykańskie salami i słoik majonezu. „No nie, chyba tego nie zrobi”. Ale zrobił: na każdy plaster salami nakładał centymetrową warstwę majonezu. Zemsta czy prowokacja? Udawałam obojętność i dalej rozkoszowałam się skarbami finezji, kiedy on, cmokając z zadowolenia, pożerał swój koszmar. Widząc moje zmartwiałe spojrzenie, zapytał ironicznie:
– Przecież chciałaś, żebym jadł?
– Jestem zachwycona – skłamałam. – Każde z nas je to, co lubi, i tak jest super.
– Chciałbym zaprosić wszystkich swoich przyjaciół, żeby cię poznali. Co ty na to?
Zgodziłam się. Spotkanie zostało wyznaczone za pięć dni.
Były wakacje. Nie ruszałam się na krok z betonowego zamku. Rinri traktował mnie jak księżniczkę. W salonie pod obrazem Nakagamiego ustawił mi biureczko z laki. Nigdy dotąd nie pisałam w takich warunkach, które zresztą wcale mi nie odpowiadały. W procesie tworzenia nie ma jak przybory najtańsze, jeśli nie wręcz z odzysku. Laka farbowała mi palce, plamiłam rękopis.
Rinri wpatrywał się we mnie ogłupiałym wzrokiem, moje pióro nieruchomiało. Wtedy on z błagalną miną dawał znak, żebym pisała dalej, ja zaś zgadywałam, że wystarczy mi pisać cokolwiek, by go uszczęśliwić. Jak bohater Lśnienia Kubricka, napisałam tysiąc razy, że popadam w obłęd. Ale w pobliżu nie było żadnej siekiery umożliwiającej kontynuowanie tego naśladownictwa.
Do tej pory jedyną znaną mi formą życia we dwoje było mieszkanie z siostrą. Ona jednak do tego stopnia stanowiła mój sobowtór, że nie było to właściwie życie we dwoje, ile raczej egzystencja bez pogoni za istotą idealną.
Z Rinrim poznawałam coś nowego, co obracało się wokół dzielenia z nim uroczego skrępowania. Nasze wspólne życie było jak ten wodny materac, na którym spaliśmy: niemodne, niewygodne i zabawne. Więź między nami polegała na tym, że w rozbrajający sposób oboje czuliśmy się jednakowo nieswojo.
Za każdym razem Rinri, oświadczając, że jestem piękna, przerywał wszystko, co robiłam: musiałam zachować pozę, zawsze trochę dziwną. Rinri obchodził mnie wówczas wkoło, wydając różne wyrażające poruszenie „ochy i achy”. Nie mogłam tego zrozumieć. Któregoś dnia weszłam do kuchni, kiedy się tam krzątał, i skuszona widokiem pomidora, zatopiłam w nim zęby. Rinri wydał okrzyk; pomyślałam, że to jedna z jego słynnych ewokacji urody, i zastygłam w pół gestu. Ale on wyrwał mi pomidor, mówiąc, że zepsuje mi cerę. Uznałam, że w ustach kogoś, kto jada salami z majonezem, taka wypowiedź brzmi bzdurnie, i odebrałam mu pomidor. Z rozpaczą zaczął wzdychać nad nietrwałością bieli.
Czasami dzwonił telefon. Odbierał go w stylu japońskim, to znaczy mówiąc tak niewiele, że było to aż podejrzane. Rozmowy trwały co najwyżej dziesięć sekund. Nie znałam jeszcze tego japońskiego zwyczaju i znów zaczęło mi chodzić po głowie, że może należy do Yakuzy, na co by wskazywał jego nieskazitelnie biały mercedes. Jechał samochodem na zakupy, z których wracał po dwóch godzinach z trzema korzeniami imbiru. Za tymi sprawunkami musiało się coś kryć. Przecież poprzez swoją siostrę miał powiązania z kalifornijskim półświatkiem.
Później, kiedy jego niewinność nie budziła już najmniejszych wątpliwości, dowiedziałam się, że prawda była jeszcze bardziej niesamowita: on naprawdę potrzebował dwóch godzin, żeby wybrać trzy korzenie imbiru.
Czas powoli płynął. Mogłam swobodnie wychodzić, ale nawet o tym nie myślałam. Fascynowało mnie przebywanie w tym dostojnym miejscu. Kiedy Rinri wyruszał na swoje tajemnicze eskapady, wolałam zostać i wykorzystać samotność na popełnienie jakiegoś brzydkiego uczynku; kręciłam się po zamku z betonu, szukając okazji do narozrabiania, ale żadnej nie znajdowałam. Dla świętego spokoju pisałam.
Wracał. Witałam go ceremonialnie, tytułując Danasama (wasza wysokość, mój panie i władco). Protestował, skłaniając się nisko i nazywając się „moim niewolnikiem”. Po skończonych wygłupach pokazywał mi, co przyniósł.
– Trzy korzenie imbiru, cudownie! – zachwycałam się.
Już się widziałam w roli uczestniczki kolokwium poświęconego żonom wielkich kryminalistów. „W jaki sposób dowiedziała się pani, że narzeczony jest bandytą?”.
Starałam się rozgryźć jego zachowania, niektóre bardzo osobliwe. Ustawiał pośrodku salonu bambusowy cebrzyk wypełniony piaskiem. Wygładzał jego powierzchnię, a następnie stojąc, kreślił na niej stopą kabalistyczne znaki.
Kiedy próbowałam odcyfrować, co takiego pisze, zmieszany, zamazywał je piętą. To zdawało się potwierdzać hipotezę o przynależności do świata przestępczego. Udając naiwność, zapytałam, o co chodzi z tą kaligrafią.
– To pomaga mi się skoncentrować – odpowiedział.
– Skoncentrować na czym?
– Na niczym. Koncentracja jest zawsze potrzebna.
Nie wyglądało to na specjalnie skuteczne; był nieustannie rozkojarzony. W końcu kogoś mi to przypomniało.
– Podczas epizodu z cudzołożnicą Jezus kreśli stopą znaki na ziemi – oświadczyłam.
– Ach tak – skwitował z tą głęboką obojętnością, jaką budził w nim każdy temat związany z religią (z wyjątkiem, nie wiedzieć czemu, zakonu templariuszy).
– Czy wiesz, że na krzyżu świętym Rzymianie umieścili nad głową Jezusa napis INRI? Dodać jedną literę i będzie twoje imię.
I wyjaśniłam mu ten akronim. Udało mi się go tym zainteresować.
– Dlaczego ja mam jedną literę więcej? – zapytał.
– Może dlatego, że nie jesteś Chrystusem – podsunęłam.
– Albo Chrystus miał dodatkowy inicjał. Początkowe R mogło oznaczać ronina.
– Znasz wiele wyrażeń łączących łacinę z japońskim? – spytałam ironicznie.
– Gdyby Chrystus dzisiaj wrócił, nie ograniczyłby się do mówienia tylko w jednym języku.
– Tak, ale nie mówiłby po łacinie.
– Czemu nie? W ten sposób mieszałby epoki.
– I twoim zdaniem byłby roninem?
– Jak najbardziej. Zwłaszcza jak wisi na krzyżu i mówi: „Dlaczego mnie opuściłeś?”. Słowa godne samuraja, który utracił pana.