Выбрать главу

– Widzę, że to znasz. Czytałeś Biblię?

– Nie. Znalazłem w książce Jak zostać templariuszem.

Usłyszawszy ten tytuł, pomyślałam, że przybywam w samą porę.

– To istnieje japońska książka tak zatytułowana?

– Tak. Otworzyłaś mi oczy. Jestem samurajem Jezusem.

– Niby w czym przypominasz Jezusa?

– Przekonamy się. Mam dopiero dwadzieścia jeden lat.

Ta konkluzja, pozostawiająca mu wolną rękę, bardzo mnie rozbawiła.

Nadszedł dzień kolacji z jego przyjaciółmi. Już z samego rana Rinri, przepraszając, że musi mnie opuścić, zamknął się w kuchni.

Oprócz Hary i Masy nie wiedziałam, kogo spotkam. Obaj nie wyglądali mi na członków Yakuzy, ale Rinri również nie wyglądał. Może pozostali będą prezentowali się bardziej typowo.

Długo medytowałam przed ogromnym płótnem Nakagamiego. Kontemplacja jego mrocznego splendoru wykluczała nawet najcichszą muzykę.

O godzinie osiemnastej zlany potem Rinri wychynął znad garnków i zaczął układać nakrycia na długim stole. Zaproponowałam, że mu pomogę, ale nie pozwolił. Potem pognał pod prysznic i do mnie dołączył. O osiemnastej pięćdziesiąt pięć oznajmił, że przybyli goście.

– Słyszałeś ich? – zapytałam.

– Nie. Są zaproszeni na dziewiętnastą piętnaście. To znaczy że zjawią się o dziewiętnastej.

Dokładnie o godzinie dziewiętnastej syntetyczne uderzenie gongu potwierdziło tę punktualność. W drzwiach stało jedenastu chłopców, choć przecież nie zjawili się jedną gromadą.

Rinri zaprosił ich do środka, krótko przywitał i zniknął w kuchni. Hara i Masa uhonorowali mnie skinieniem głowy. Dziewięciu pozostałych przedstawiło się. Salon był akurat na tyle obszerny, by nas wszystkich pomieścić. Poczęstowałam ich piwem, przygotowanym przez Rinriego.

Wszyscy w milczeniu mi się przyglądali. Próbowałam nawiązać rozmowę z tymi, których już znałam, ale na próżno, potem z tymi, których jeszcze nie znałam, też bez powodzenia. W duchu błagałam Rinriego, żeby się pojawił i rozproszył swoją obecnością to skrępowanie. Ale przygotowania widocznie nie zostały jeszcze skończone.

Milczenie stało się do tego stopnia uciążliwe, że rozpoczęłam monolog na pierwszy lepszy temat, jaki mi przyszedł do głowy:

– Nigdy nie sądziłam, że Japończycy aż tak bardzo lubią piwo. Dziś wieczorem zyskałam potwierdzenie tego, co już wcześniej wiele razy zauważyłam: kiedy proponuje się wam coś do picia, zawsze wybieracie piwo.

Słuchali mnie uprzejmie i nic nie mówili.

– Czy w przeszłości Japończycy pili piwo?

– Nie wiem – odparł Hara.

Pozostali pokiwali głowami na znak potwierdzenia, że oni też nie wiedzą. Znów zapadła cisza.

– My w Belgii też pijemy mnóstwo piwa.

Liczyłam, że Hara i Masa przypomną sobie mój prezent z poprzedniego spotkania i do niego nawiążą, ale nie. Więc znowu zabrałam głos i opowiedziałam wszystko, co wiedziałam o piwie w moim kraju. Jedenastu chłopców zachowywało się tak, jakby przyszli na wykład: słuchali w wielkim skupieniu; tylko patrzeć, jak któryś wyciągnie zeszyt i zacznie notować. Czułam się śmiesznie, delikatnie mówiąc.

Kiedy milkłam, zaczynało się to samo; jedenastu młodzieńców wyglądało na skrępowanych tą ciszą, ale żaden nie spieszył z pomocą. Od czasu do czasu poddawałam ich próbie, spychając aż po ostatnie okopy mutyzmu: upływało pięć minut, z zegarkiem w ręku, i żaden nie odezwał się nawet słowem. Kiedy już wszyscy osiągnęliśmy apogeum tortury, na nowo podejmowałam:

– Jest też Rodenbach, piwo czerwone. Nazywamy go piwem winnym.

Od razu swobodniej oddychali. W końcu poczułam nadzieję, że być może potraktują mnie jak prawdziwą prelegentkę i zaczną zadawać pytania.

Odetchnęłam z ulgą, kiedy Rinri zaprosił nas do stołu. Zasiedliśmy na planie owalu ze mną pośrodku i wtedy zauważyłam, że zabrakło miejsca dla pana domu.

– Zapomniałeś nakryć dla siebie – szepnęłam.

– Nie.

Więcej się nie dowiedziałam, bo zaraz wycofał się do kuchni, skąd wrócił z półmiskiem różnych wspaniałości, który przed nami postawił: mniszek w cieście, liście chiso faszerowane pędami lotosa, kandyzowany bób aromatyzowany cedratem, smażone miniaturowe kraby do jedzenia w całości. Nalał każdemu czarkę ciepłej sake, po czym zniknął, zamykając za sobą drzwi kuchni.

I wtedy zrozumiałam: będę jedyną gospodynią tej kolacji. Rinri, niczym japońska żona, pozostanie zamknięty w miejscu przeznaczonym dla niewolników.

Najwyraźniej tylko mnie to dziwiło, chyba że uprzejmość gości nie pozwalała im okazać zaskoczenia. Finezję dań powitał pomruk uznania. Miałam nadzieję, że znakomita strawa rozwiąże im języki. Nic podobnego. Każde z dań spożywane było w nabożnej ciszy.

Pochwalałam taką postawę. Zawsze buntowałam się przeciwko przymusowi prowadzenia rozmowy w trakcie delektowania się różnymi gastronomicznymi cudami. Pomyślawszy, że Rinri ostatecznie mnie jednak uratował, skupiłam się i zabrałam do pałaszowania, więcej się nie odzywając.

Kiedy ocknęłam się z kulinarnego transu, zauważyłam, że współbiesiadnicy przyglądają mi się z minami pytającymi i nieco zakłopotanymi; zdawali się nie rozumieć, dlaczego przestałam się nimi zajmować. Postanowiłam urządzić strajk słowny. Chcą rozmawiać, to niech rozmawiają! Po tym wykładzie na temat belgijskiego piwa chyba miałam prawo odetchnąć i się posilić. Zdjęłam swój oratorski fartuch.

Rinri wszedł, żeby zebrać puste talerze i przynieść każdemu miseczkę z bulionem z orchidei. Gorąco pogratulowałam mu jego dokonań. Pozostali do tego stopnia zaakceptowali jego rolę japońskiej żony, że poprzestali na pochwalnym słówku. Niewolnik spuścił skromnie oczy i bez słowa umknął, by zamknąć się w swoim lochu.

Bulion z orchidei okazał się tyleż estetyczny, co pozbawiony smaku. Po jego kontemplacji nie było się już czym zająć. Milczenie znów stało się uciążliwe.

To wtedy Hara zwrócił się do mnie tymi niewiarygodnymi słowy:

– Tak więc skończyła pani na winnym piwie.

Z łyżką zastygłą w powietrzu zrozumiałam: zachęcano mnie do kontynuowania wykładu. A gwoli ścisłości, zadecydowano, że tego wieczoru ja jestem osobą zabawiającą rozmową.

Japończycy wymyślili niesamowite zajęcie: wodzireja konwersacji, konwersanta. Zauważyli, jaką plagą wszelkich kolacji jest ów obmierzły obowiązek prowadzenia rozmowy. W średniowieczu podczas cesarskich uczt wszyscy milczeli i tak było dobrze. W dziewiętnastym wieku zetknięcie się ze zwyczajami zachodnimi skłoniło ludzi wytwornych do prowadzenia rozmów przy stole. Od razu też odkryli uciążliwość tego wysiłku, który przez pewien czas został przerzucony na gejsze. A że o te wkrótce zaczęło być coraz trudniej, pomysłowość japońska znalazła rozwiązanie, tworząc zawód wodzireja rozmowy.

Ten ostatni przed przystąpieniem do akcji każdorazowo otrzymuje materiały zawierające plan stołu oraz nazwiska gości. Do niego należy pozyskanie, w granicach przyzwoitości, informacji o każdym z nich. W trakcie posiłku taki konwersant, uzbrojony w mikrofon, obchodzi wokół ucztujących, mówiąc: Obecny tu pan Toshiba, przewodniczący powszechnie znanej spółki, powiedziałby prawdopodobnie panu Sato, z którym byli na jednym roku studiów, że niewiele się zmienił od tamtych czasów. Ten ostatni odpowiedziałby, że intensywna gra w golfa pomaga w zachowaniu formy, o czym wspomniał nie dalej jak miesiąc temu w „Asahi Shimbun”. A pan Horie zasugerowałby, żeby pan Sato w przyszłości udzielał wywiadów raczej „Mainichi Shimbun”, którego on, pan Horie, jest redaktorem naczelnym…

Taka paplanina, z pewnością niezbyt interesująca, choć i wcale nie bardziej niż rozmowy podczas naszych europejskich kolacji, ma ten niezaprzeczalny plus, że pozwala gościom biesiadować w spokoju, bez zmuszania się do prowadzenia konwersacji. Najdziwniejsze jednak jest to, że konwersanta się słucha.