– W Brukseli nadal chałupniczymi metodami produkowane jest piwo gueuse… – powiedziałam.
Stało się. Przyjaciele Rinriego od razu okazali zadowolenie. Szczepienie napoju zbożowego drożdżami naturalnymi wzbudziło w nich fascynację o tyle większą, że wcześniej nastąpiła przerwa. Po cichu żałowałam, że nie należę do związku zawodowego: byłam konwersantką, która, i szczyt wszystkiego, nie dostawała zapłaty, nie otrzymałam i żadnych materiałów na temat tych ludzi; jak mam w takich warunkach wykonywać pracę?
Jednak dzielnie ją wykonywałam, w duchu obiecując Rinriemu, że nie ujdzie mu to płazem. On tymczasem zebrał miseczki po bulionie z katlei, po czym, ku mojemu najwyższemu rozżaleniu, postawił przed każdym biesiadnikiem talerz z chawan mushi. Oddałabym matkę i ojca za ten krem z owoców morza i czarnych grzybów w wywarze rybnym, który powinno się spożywać bardzo gorący, wiedziałam jednak, że nie skosztuję ani krztyny, ponieważ wyjaśniałam właśnie, dlaczego Orval jest jedynym piwem trapistów, które należy pić w temperaturze pokojowej.
Była to belgijska wersja Ostatniej Wieczerzy, na której Chrystus, dzierżąc kielich wypełniony nie winem, lecz piwem, mówił: „Oto moja krew, małe jasne nowego i wiecznego Przymierza, która za was będzie przelana i za odpuszczenie grzechów, co czyńcie na pamiątkę mojej ofiary, ponieważ kiedy wy obżeracie się małżami, inni harują, a ten trzynasty, który ukrywa się za garnkami i nie ma nawet śmiałości, by przyjść i złożyć na mej twarzy pocałunek Judasza, czekając, nic nie traci”.
Tenże, który miał śmiałość mienić się samurajem Jezusem, przyniósł deser, herbacianą galaretkę, której barwy nawet nie zobaczyłam, gdyż perorowałam właśnie:
– Wiele z piw, o których dzisiejszego wieczoru mówiłam, znajduje się w sprzedaży w sieci Kinokunya, a niektóre z nich można dostać nawet w supermarkecie Azabu.
Zostałam nagrodzona czymś więcej niż burzą oklasków; stwierdziłam, że kończą posiłek w stanie głębokiego komfortu psychicznego, kołysani tłem dźwiękowym, który zapewnił im mój wykład. Osiągnęli ten poziom dosytu zmysłów, jakim może napełnić rozkoszowanie się ucztą w absolutnym spokoju. Do czegoś się przydałam.
Następnie Rinri poprosił, żebyśmy przeszli do salonu na kawę i tam do nas dołączył. Kiedy tylko znalazł się wśród nas, goście z powrotem stali się dwudziestoletnimi chłopakami, którzy przyszli spędzić wieczór z kolegą; najnaturalniej w świecie zaczęli gawędzić, śmiać się, słuchać Freddy'ego Mercury, palić papierosy i rozwalać się z wyciągniętymi nogami. A ja, która przed chwilą musiałam stawić czoło milczeniu jedenastu nienagannie sztywnych bonzów, poczułam ogarniające mnie zniechęcenie.
Zwaliłam się na kanapę, padnięta, jakbym wypiła wszystkie te piwa, o których mówiłam, i do chwili odwrotu najeźdźców nie odezwałam się słowem. Miałam ochotę udusić Rinriego; wystarczyło, żeby zaszczycił nas swoją obecnością w ciągu trzech poprzednich godzin, a oszczędziłby mi tej katorgi. Jak go nie zamordować?
Kiedy natręci się pożegnali, wzięłam głęboki oddech, aby zachować spokój.
– Dlaczego zostawiłeś mnie z nimi samą na całe trzy godziny?
– Żebyście mogli się poznać.
– Mogłeś mi wytłumaczyć, jak mam się zachować. Mimo moich wysiłków, nie odezwali się słowem.
– Uznali cię za bardzo zabawną. Cieszę się: moi przyjaciele cię lubią i wieczór wypadł genialnie.
Zniechęcona, zamilkłam.
Rinri chyba zrozumiał, bo na koniec powiedział:
– Na weekend zapowiadają nadejście tajfunu. Dziś mamy piątek, rodzice wracają w poniedziałek. Jeśli chcesz, spuszczę żaluzje i nie podniosę ich do poniedziałku. Zabarykaduję drzwi. Nikt więcej nie wejdzie, nikt nie wyjdzie.
Plan bardzo mi się spodobał. Rinri opuścił zwodzony most i nacisnął guzik uruchamiający żaluzje. Świat zewnętrzny przestał istnieć.
Trzy dni później rzeczywistość upomniała się o swoje prawa. Otworzyłam okna i wytrzeszczyłam oczy.
– Rinri, chodź, zobacz.
Ogród był spustoszony. Drzewo sąsiadów zwaliło się na dach domu, wyrywając dachówki. W ziemi ziała wielka szczelina.
– Jakby zawitał do nas Godzilla – powiedziałam.
– Chyba tajfun był silniejszy, niż zapowiadano. Myślę, że było trzęsienie ziemi.
Popatrzyłam na niego, powstrzymując wesołość. Posłał mi szybki i powściągliwy uśmiech. Doceniłam to, że nie stara się koloryzować.
– Usuńmy ślady naszego pobytu z sypialni rodziców – powiedział tylko.
– Pomogę ci.
– Raczej się ubierz. Przyjeżdżają za kwadrans.
Kiedy on czyścił stajnie Augiasza, nałożyłam najlżejszą z moich sukienek: panował przytłaczający upał.
Z podziwu godną skutecznością Rinri w rekordowym tempie przywrócił dom do stanu wyjściowego i stanął przy mnie, by powitać rodzinę.
Wygłosiliśmy zwyczajowe formuły, nisko się skłaniając, kiedy dziadkowie i matka, wytykając mnie palcami, zaczęli wyć ze śmiechu. Ledwo żywa ze wstydu obejrzałam się od stóp do głów, zastanawiając się, co mam w sobie tak specjalnego, ale nic nie zobaczyłam.
Starcy podeszli i dotykając skóry moich nóg, wykrzykiwali:
– Shiiroi hashil Shiiroi hashil – Tak, moje nogi są białe – wyjąkałam.
Matka uśmiechnęła się ironicznie i powiedziała:
– U nas dziewczyna, która nosi krótką sukienkę, zakłada rajstopy, zwłaszcza jeśli ma takie białe nogi.
– Rajstopy w taki upał? – zawołałam.
– Tak, w taki upał – potwierdziła zimno.
Ojciec uprzejmie zmienił temat rozmowy, spoglądając na ogród.
– Byłem przygotowany na większe szkody. Na wybrzeżu tajfun zabił dwanaście osób. W Nagoya nic nie poczuliśmy. A wy?
– Też nic – odpowiedział Rinri.
– Ty jesteś przyzwyczajony. Ale czy pani, Amélie, się nie bała?
– Nie.
– Odważna z pani dziewczyna.
Kiedy rodzina z powrotem obejmowała w posiadanie dom, Rinri odwiózł mnie do mojego mieszkania. Im bardziej się oddalaliśmy od zamku z betonu, tym silniejsze miałam wrażenie powrotu do rzeczywistego świata. Przez siedem dni żyłam z dala od zgiełku miasta, za cały widok mając tylko ogródek zen i mroczne płótno Nakagamiego. Byłam traktowana jak rzadko która księżniczka. W porównaniu z tym Tokio wydało mi się swojskie.
Tajfun i trzęsienie ziemi nie pozostawiły żadnych widocznych śladów. Tam są to zwykłe rzeczy.
Skończyły się wakacje. Wróciłam do nauki japońskiego.
Wrzesień wydał mnie na żer komarom. Musiała im przypaść do gustu moja krew, bo wszystkie się do mnie zlatywały. Rinri zauważył to zjawisko i stwierdził, że jestem najlepszą ochroną przed tą egipską plagą: moje towarzystwo działa jak piorunochron.
Na próżno smarowałam się płynem z melisy i różnymi obrzydliwymi maściami, moja atrakcyjność dla nich przeważała. Pamiętam takie szalone wieczory, kiedy oprócz duchoty musiałam znosić jeszcze niezliczone ukąszenia. Trochę ulgi przynosił mi spirytus kamforowy. Szybko odkryłam jedyny na to sposób: pogodzić się z losem. Wytrzymywać swędzenie, w żadnym wypadku się nie drapać.
Znoszenie tego, co nie do zniesienia, zaowocowało wdzięcznym uczuciem: swędzenie zaakceptowane koniec końców wprawiało w stan uniesienia duszę i napełniało poczuciem heroicznego szczęścia.
W Japonii dla obrony przed komarami pali się katorisenko nigdy nie wiedziałam, z czego zrobione są te małe zielone spiralki, których dym odpędza insekty. Ja również je zapalałam, już choćby dla uroku tego dziwnego kadzidełka, lecz moja siła przyciągania była tak wielka, że nie dawały się zbyć takim drobiazgiem. Odbierałam ogromny ładunek miłości od tego bzyczącego gatunku z rezygnacją, która, gdy tortura minęła, zamieniała się w łaskę. Czułam przyjemne łaskotanie krwi; na dnie tego, co uporczywie dręczy, kryje się rozkosz.