Dzięki temu doświadczeniu zrozumiałam świątynie poświęcone komarom, które dziesięć lat wcześniej widziałam w Indiach: w ich ścianach znajdowały się zapadowe drzwi, przez które wierni wystawiali plecy na tysiące jednoczesnych ukąszeń. Zawsze mnie zastanawiało, jak komary mogły gryźć w takiej ciżbie, przewyższającej, i to znacznie, ścisk podczas orgii, a także – jak można było kochać owe skrzydlate bóstwa aż do tego stopnia, żeby wydawać im samego siebie na żer. Ale najbardziej fascynujące było wyobrażanie sobie pleców całych w bąblach po tych bachanaliach insektów.
Nigdy, rzecz jasna, nie posunęłabym się do zadania sobie takiej tortury. Ale odkrywałam, że z entuzjazmem można się jej poddać – by z własnej krwi urządzić ucztę skrzydlatym żyjątkom.
Doświadczenie to wzmocniło mój stoicyzm: powstrzymanie się od drapania jest doskonałą szkołą dla duszy. Co nie zmienia faktu, że bywa niebezpieczne. Którejś nocy jad komarów do tego stopnia otumanił mi umysł, że z niewyjaśnionych powodów wylądowałam nago przed własnym domem o godzinie drugiej nad ranem. Uliczka jakimś cudem była pusta i nikt mnie nie zobaczył. Kiedy tylko odzyskałam przytomność, wróciłam do mieszkania. Bycie kochanką tysięcy japońskich insektów miało swoje konsekwencje.
W październiku upał zelżał. Zaczęła się jesień w całym swym zwodniczym splendorze. Zapytana, o jakiej porze roku najlepiej odwiedzić Japonię, odpowiadam zawsze: w październiku. Doskonałość estetyki i klimatu ma się wtedy zapewnioną.
Japoński klon przewyższa urodą kanadyjski. Komplementując moje ręce, Rinri uciekał się do tradycyjnej formuły:
– Twoje dłonie są doskonałe jak liść klonu.
– O jakiej porze roku? – pytałam, zastanawiając się, czy za najpiękniejsze uchodzą zielone, żółte czy czerwone.
Zaprosił mnie, żebym obejrzała jego uniwersytet, w którym nie było niczego ciekawego z wyjątkiem ogrodów, faktycznie wartych zobaczenia. Założyłam długą sukienkę z czarnego aksamitu, tak bardzo pragnęłam dorównać ślicznym studentkom japońskim, które niechybnie tam spotkam.
– Ubrałaś się jak na bal – zauważył Rinri.
Obok jedenastu renomowanych uniwersytetów w Japonii istniało blisko tysiąc uczelni tak przystępnych, że nazywano je „uniwersytetami dworcowymi”, ponieważ było ich tyle, ile dworców, a to coś znaczy w tym kraju kolei. Miałam więc okazję poznać jeden z nich, ten, na którym Rinri spędzał kilka lat wakacji.
Była to luksusowa kolonia, po której snuli się młodzi ludzie bez zajęcia. Dziewczęta nosiły stroje tak ekscentryczne, że byłam przy nich niewidzialna. Nad całym miejscem unosiła się łagodna aura sanatorium.
Od wieku trzech do osiemnastu lat Japończycy uczą się jak opętani. Od dwudziestu pięciu do emerytury pracują jak katorżnicy. Między osiemnastym a dwudziestym piątym rokiem życia mają silną świadomość pełni życia: wtedy mogą rozwinąć skrzydła. Nawet ci, którym udało się zdać koszmarny egzamin wstępny na któryś z jedenastu poważnych uniwersytetów, mogą nieco odetchnąć: tak naprawdę ważna była ta pierwsza selekcja. Co dopiero mówić o studentach uniwersytetów dworcowych.
Rinri posadził mnie na murku i usiadł obok.
– Spójrz, jaki piękny stąd widok na naziemne metro. Tutaj przychodzę obserwować je i marzyć.
Wyraziłam uprzejmy podziw, po czym zapytałam:
– Miewacie tu czasami wykłady?
– Tak. Chodzimy na nie.
– Wykłady z czego?
– Hmm… To trudno powiedzieć.
Zaprowadził mnie do wypełnionej światłem sali, w której tu i ówdzie tkwili ospali studenci.
– Wykłady z cywilizacji – odpowiedział wreszcie.
– Jakiej cywilizacji?
Głęboki namysł.
– Amerykańskiej.
– Myślałam, że studiujesz romanistykę.
– Tak. Cywilizacja amerykańska jest ciekawa.
Zrozumiałam, że dyskusja toczy się poza wszelką logiką.
Do sali wszedł profesor w średnim wieku i zajął miejsce na katedrze. Kiedy próbuję przypomnieć sobie jego wykład, powraca do mnie tylko to: że mówił o tym i o owym. Studenci słuchali go z niewzruszoną powagą. Moja obecność zdawała się go krępować, bo po skończonym wykładzie podszedł do mnie i powiedział:
– Nie mówię po angielsku.
– Jestem Belgijką – odparłam.
To go chyba nie uspokoiło. Dla niego Belgia musiała być jednym z tych nieznanych stanów amerykańskich, o których nikt nigdy nie wspomina, typu Maryland. Jak nic, zjawiłam się po to, żeby skontrolować jego informacje, stąd ta nieufność.
– Bardzo interesujące – ocenił Rinri ten wykład na nieokreślony temat.
– Aha, czy teraz masz następny?
– Nie – prawie się przeraził na myśl, że można by jeszcze więcej pracować.
Zauważyłam, że nie zaprzyjaźnił się z żadnym z młodych ludzi ze swojej uczelni.
– Tak rzadko się widujemy – powiedział.
Oprowadził mnie jeszcze po pięknym kampusie i pokazał wszystkie miejsca, z których rozciągał się rozległy widok na naziemne metro.
Ten krótki wgląd w studia Rinriego sprawił, że jego rozkład dnia wydał mi się jeszcze bardziej zagadkowy. Z niejasnego stał się podejrzany.
Kiedy wieczorem pytałam, co robił w ciągu dnia, odpowiadał, że był bardzo zajęty. Nie sposób było się dowiedzieć czym. Co najlepsze, on sam chyba nie za bardzo wiedział.
Kiedy minęła mi paranoja, zrozumiałam, że lata uniwersyteckie są jedynymi, kiedy Japończycy mogą sobie pozwolić na cudowny luksus trwonienia czasu. Ich życie szkolne, włącznie z wakacjami, jest tak wypełnione zajęciami, a ich życie zawodowe będzie poddane takiemu dyktatowi czasu, że oaza studenckich lat jest sumiennie wykorzystywana na robienie rzeczy nieokreślonych, luźnych, jeśli nie wręcz na rozkoszne nieróbstwo.
Mieliśmy z Rinrim swój ulubiony film: Tampopo reżysera Juzo Itami, opowiadający o przygodach pewnej młodej wdowy poszukującej wśród prostego ludu przepisu na najlepszą zupę makaronową. Jest to jeden z najśmieszniejszych, najdowcipniejszych i najrozkoszniejszych filmów, jakie kiedykolwiek powstały.
Oglądaliśmy go wspólnie wiele razy i często próbowaliśmy odgrywać niektóre sceny.
Chodzenie do kina w Tokio było dość kłopotliwe. Z założenia nie różniło się od doświadczeń europejskich czy amerykańskich. Ludzie zasiadali w wielkich wygodnych salach, zaczynał się seans, zapowiedzi, reklamy, niektórzy szli do toalety, lecz żeby nie stracić miejsca, ostentacyjnie zostawiali na nim swój portfel. Przypuszczam, że po powrocie nie brakowało w nim ani jena.
W filmach nie było żadnej pruderii, najbardziej ostre kawałki leciały na ekranie bez żadnych ostrzeżeń ani białych kwadratów; Japończycy nie są świętoszkami. Jednak kiedy pojawiała się naga kobieta, jej włosy łonowe zasłaniała chmurka; seks nie był problemem, ale owłosienie przeszkadzało.
Reakcje widzów bywały czasem zaskakujące. W jednej z sal wyświetlali Ben Hura; do mojej namiętności do peplum doszła jeszcze ta ciekawostka, że obejrzę je w Tokio.
Zabrałam na ten film Rinriego. Zachwyciły mnie japońskie podpisy pod dialogami Ben Hura i Messali – w gruncie rzeczy po japońsku nie były wcale bardziej niedorzeczne niż po amerykańsku. Jedna ze scen przedstawia narodziny Jezusa i nadprzyrodzoną światłość na niebie, która sprowadza Trzech Króli. Z tyłu usłyszałam, jak jakaś zachwycona rodzina krzyczy: „UFO! UFO!”. Najwyraźniej pojawienie się w tym judeo-rzymskim świecie ufoludków wcale im nie przeszkadzało.