Rinri zabrał mnie na stary wojenny film Tora! Tora! Tora! Grali go w małej dziwnej salce i publiczność też nie była typowa. Co nie zmienia faktu, że podczas słynnej sceny bombardowania Pearl Harbour przez lotnictwo japońskie większość widzów klaskała. Zapytałam Rinriego, dlaczego chciał, żebym to obejrzała.
– To jeden z najbardziej poetyckich filmów, jakie znam – odparł ze śmiertelną powagą.
Więcej nie pytałam. Ten chłopak nieustannie zbijał mnie z tropu.
W listopadzie na tokijskie ekrany wszedł film Niebezpieczne związki Anglika Stephena Frearsa. Adaptacja jednej z moich najulubieńszych powieści dokonana przez jednego z moich najulubieńszych reżyserów była dla mnie wielką pokusą. Rinri nie czytał książki i nie wiedział, o co w niej chodzi. W premierowy wieczór sala była wypełniona po brzegi. Publiczność tokijska, którą często słyszałam pokładającą się ze śmiechu na filmach pełnych przemocy, przed markizą de Merteuil zastygła ze zgrozy. Ja natomiast od początku do końca byłam tak wniebowzięta, że z trudem powstrzymywałam jęki uniesienia. To było zbyt doskonałe.
Kiedy opuszczałam salę w stanie najwyższej ekstazy, spostrzegłam, że Rinri płacze. Posłałam mu pytające spojrzenie.
– Ta biedna kobieta… ta biedna kobieta… – powtarzał, szlochając.
– Która?
– Ta dobra.
I wtedy zrozumiałam: Rinri przez cały film utożsamiał się z panią de Tourvel. Nie odważyłam się zapytać, z jakiego powodu; za bardzo bałam się tego, co odpowie. Próbowałam go wydobyć z jego szalonego wcielenia.
– Nie utożsamiaj się tak. Ten film nie opowiada o tobie. Nie uważasz, że był niesamowicie piękny? Ta jakość obrazów i ten aktor, który grał główną rolę…
Mogłam sobie gadać. Rinri, zalewając się łzami, przez godzinę powtarzał histerycznie:
– Ta biedna kobieta…
Nigdy nie widziałam go w takim stanie i nigdy już nie zobaczyłam. „Przynajmniej nie pozostał obojętny”, pomyślałam.
W weekend w połowie grudnia wybrałam się sama w góry. Rinri rozumiał, że towarzyszenie mi na obszarach, gdzie byłam niedościgniona, niczemu nie służy. Od dawna nie wyjeżdżałam nigdzie bez niego i cieszyła mnie ta perspektywa. A przede wszystkim płonęłam z niecierpliwości, by móc nareszcie pochodzić po japońskich górach w śniegu.
Po półtoragodzinnej jeździe pociągiem z Tokio wysiadłam w wiosce w dolinie, skąd zaczynało się podejście na niezbyt znaną Kumotori Yama. Jak na pierwszą samotną wyprawę zimą, górę wysokości niespełna dwóch tysięcy metrów uznałam za rozsądny wybór. Na mapie szlak sprawiał wrażenie bardzo łatwego, obiecywał też niczym niezakłócony widok na górę Fudżi, teraz moją przyjaciółkę.
Innym kryterium wyboru była jej nazwa: Kumotori Yama oznacza „góra chmury i ptaka”. W takim toponimie mieścił się obrazek, który od razu zapragnęłam poznać. Tym bardziej że tokijski ścisk budził fantazmy o pustelniczym życiu, dla którego wysokość była idealną klapą bezpieczeństwa.
Żadne opowieści nie oddadzą tego, jak górzystym krajem jest Japonia. Z tego powodu dwie trzecie jej powierzchni to obszary praktycznie niezamieszkane. W Europie góry to tereny bardzo uczęszczane, nieraz miejsca ożywionego życia towarzyskiego, czego dowodem niezliczona ilość snobistycznych kurortów. W Japonii stacje narciarskie należą do rzadkości; żadna osiadła populacja nie zamieszka w górach, będących królestwem czarownic i śmierci. To dlatego w Imperium przetrwała pierwotna natura, o której zbyt rzadko się wspomina.
Ja sama musiałam przezwyciężyć strach przed zapuszczeniem się w nie bez żadnej eskorty. W dzieciństwie moja ukochana japońska niania opowiadała mi historie o Yamambie, najwredniejszej ze wszystkich onibaba (czarownic), która siała postrach w górach: chwytała samotnych wędrowców i robiła z nich zupę – zupa z samotnych wędrowców, wywar a la Rousseau, do tego stopnia nawiedzała moją wyobraźnię, że byłam przekonana, iż znam jej smak.
Na mapie wypatrzyłam schronisko w pobliżu szczytu, w którym planowałam spędzić noc, oczywiście jeśli nie wyląduję wcześniej w kociołku Yamamby.
Opuściłam wioskę, kierując się w pustkę. Ścieżka przyjemnie biegła pod górę przysypana śniegiem; z niemądrą radością sułtana od razu zauważyłam, że śnieg jest dziewiczy. Tego sobotniego poranka nikt jeszcze nie szedł tym podejściem. Do wysokości tysiąca metrów miałam uroczy spacer.
Raptem iglasto-liściasty las urwał się, odkrywając przede mną niebo pełne ostrzeżeń, które zbagatelizowałam. Moim oczom ukazał się jeden z najpiękniejszych pejzaży świata: długie zbocze w kształcie trapezowej spódnicy, pokryte ośnieżonym bambusowym lasem. Cisza odesłała mi w niezmienionym brzmieniu mój okrzyk zachwytu.
Od zawsze darzyłam bambus bezgraniczną miłością, tę hybrydę, której Japończycy nie zaliczają ani do drzew, ani do roślin, a która łączy wdzięczną giętkość z elegancją gęstwiny. Lecz żaden jeszcze bambus w moich wspomnieniach nie osiągnął tego niesamowitego splendoru co tamten ośnieżony las. Mimo wiotkości każdy pęd obciążony był śniegiem, każdy wierzchołek zwieńczony bielą; przypominały młodziutkie dziewczęta obarczone przedwcześnie jakimś świętym posłannictwem.
Przeprawiłam się przez las jak człowiek stąpający po ziemi innego świata. Poczucie czasu zastąpiło uniesienie; sama nie wiem, ile czasu zajęło mi pokonywanie tego zbocza.
Kiedy dotarłam do jego skraju, trzysta metrów powyżej ujrzałam wierzchołek Kumotori Yama. Wydał mi się zupełnie blisko, nie tak blisko jednak jak ociężała od śniegu chmura, która zawisła przy jego lewej ścianie. Brakowało już tylko ptaka dla uwiarygodnienia jej nazwy; ja będę tym ptakiem niezważającym na niebezpieczeństwo. Podążałam jak strzała ku temu aż nazbyt dostępnemu szczytowi, w duchu mówiąc sobie, że tysiąc dziewięćset metrów wysokości to dobre dla mięczaków i że już nigdy więcej nie będę tak nie doceniała własnych możliwości.
Ledwie zdążyłam dotrzeć do szczytu, kiedy, doceniwszy moją ptasią naturę, chmura do mnie dołączyła, by dopełnić etymologiczne przeznaczenie góry. Kryła się w niej zamieć śnieżna; nie było widać nic oprócz wirujących płatków. Oczarowana, usiadłam na ziemi, by obejrzeć ów spektakl. Wspinałam się z wielką szybkością, byłam okropnie zgrzana, rozkoszą było wystawić gołą głowę na tę lodowatą mannę. Nigdy jeszcze nie widziałam tak gęstego śniegu; jego natarcie było tak ostre i tak uporczywe, że z trudem można było zachować otwarte oczy. „Jeśli chcesz poznać sekret śniegu, to tu i teraz: znalazłaś się w samym centrum jego produkcji”. Szpiegostwo przemysłowe okazało się jednak niemożliwe; nie ma nic bardziej tajemniczego niż coś, co rozgrywa się na naszych oczach.
Nie wiem, czy chmura upatrzyła sobie tak mnie czy wierzchołek, ale nie ustępowała. Nagle zorientowałam się, że mam włosy równie białe, co lodowata broda ozdabiająca mi podbródek; musiałam wyglądać jak sędziwy eremita.
„Ukryję się w schronisku”, pomyślałam i prawie natychmiast przypomniałam sobie, że żadnego schroniska po drodze nie widziałam. Jednak na mapie było zaznaczone nieco poniżej. Mapa pochodziła z zeszłego roku; czyżby Yamamba zdążyła przez ten czas zniszczyć szałas? Natychmiast ruszyłam go szukać. Burza śnieżna przybrała na sile i okrywała teraz całą górę; nie mogłam się wydostać z zamieci. Schodziłam serpentyną dookoła wierzchołka, chcąc mieć pewność, że nie przeoczę celu poszukiwań. Ledwie widziałam końce własnych wyciągniętych przed siebie ramion. Ten żwawy lunatyzm zdawał się nie mieć końca.
Moje palce napotkały coś twardego: schronisko. „Uratowana!”, zawołałam. Obchodząc po omacku domek, znalazłam drzwi i wpadłam do środka.