Выбрать главу

Wewnątrz nie było nic ani nikogo. Podłoga, ściany i sufit zrobione były z drewna. Na ziemi, pod starym kocem, znalazłam kotatsu; wytrzeszczyłam oczy na widok takiego luksusu i wydałam okrzyk radości i niedowierzania, odkrywając, że piecyk jest rozpalony. Raj.

Kotatsu to więcej niż sposób ogrzewania; to styl życia. W tradycyjnych domach kwadratowy otwór zajmuje obszerny kąt pomieszczenia, pośrodku zaś tego wgłębienia umieszczony jest metalowy piecyk. Siada się na ziemi z nogami zwieszonymi do wypełnionego gorącym powietrzem zbiornika, który zabezpiecza się ogromnym kocem.

Znałam Japończyków, którzy przeklinali kotatsu: „Człowiek spędza całą zimę uwięziony pod tą pelisą, jest niewolnikiem tej dziury i obecności innych, jest skazany na wysłuchiwanie bzdurnego ględzenia staruszków”.

Ja miałam kotatsu tylko dla siebie – tylko? Kto palił w tym piecu?

„Wykorzystaj to, że nie ma strażnika, i rozbierz się”, pomyślałam. Ściągnęłam ciuchy przemoczone od potu i śniegu i porozwieszałam je, jak się dało, żeby wyschły. Miałam w plecaku piżamę, którą teraz włożyłam, sama z siebie szydząc: „Piżama? Czemu nie suknia wieczorowa? Lepiej byś zrobiła, zabierając ubranie na zmianę”. Wygodnie usadowiona przy kotatsu, zjadłam swój prowiant, wsłuchując się w ryk zamieci na dworze; rozkoszowałam się swoim położeniem.

Chciałam, żeby jak najszybciej pojawił się gospodarz lub gospodyni tego miejsca; on lub ona musieli tu codziennie zaglądać, żeby podłożyć do pieca. Wyobrażałam sobie rozmowę, jaką mogłabym odbyć z tą, siłą rzeczy niezwykłą, osobą.

Nagle konsternacja: siusiu. Powinnam była wcześniej o tym pomyśleć. Wygódka to były góry. Wyjście w taką zawieję w piżamie było równoznaczne z utratą jedynego suchego ubrania, a przecież nie założę z powrotem przemoczonych ciuchów. Rozwiązań nie było zbyt wiele; ściągnęłam piżamę, wzięłam głęboki oddech i wypadłam na zewnątrz jak człowiek skaczący w pustkę. Na bosaka w śniegu, przykucnąwszy w najprostszych z możliwych warunkach, z mieszanymi uczuciami grozy i ekstazy, załatwiłam, co trzeba. Wokół panowały ciemności jak oko wykol; nie widać było bieli wirującego śniegu, odbierało się ją innymi zmysłami; biały w dotyku, biały w smaku, pachniał bielą, był bezdźwięczny jak biel. Skostniała z bólu wpadłam z powrotem do schroniska i zanurkowałam pod kotatsu, uspokojona, że strażnik nie zaskoczył mnie w tej pozycji. Kiedy ciepło piecyka osuszyło mi skórę, włożyłam z powrotem piżamę.

Położyłam się pod kocem i próbowałam zasnąć. Powoli zaczęło do mnie docierać, że po tym gimnastycznym wypadzie na dwór w żaden sposób nie mogę się rozgrzać. Na próżno owijałam się kocem i przysuwałam jak najbliżej pieca; szczękałam zębami z zimna. Ukąszenie zawiei było tak głębokie, że nijak nie mogłam usunąć z mojego ciała jej lodowatych zębów.

W końcu popełniłam szaleństwo, lecz nie miałam wyboru: między poparzeniem drugiego lub trzeciego stopnia i śmiercią, wybrałam poparzenie. W piżamie, za jedyne okrycie mając poły koca, owinęłam się wokół piecyka, przywierając ciałem do gorącego metalu. I wtedy dotarła do mnie powaga sytuacji; nie poczułam kompletnie nic. Moja skóra w żaden sposób nie zareagowała na coś, co powinno ją spalić.

A przecież opuszkami palców mogłam stwierdzić, że funkcjonuje właściwie; tylko ostatnie człony moich palców zachowały zakończenia nerwowe. Byłam trupem, w którym życie przetrwało jedynie w opuszkach palców i w mózgu podnoszącym teraz nieskuteczny alarm.

Gdybym chociaż dygotała! Ale moje ciało było do tego stopnia martwe, że odmawiało nawet tej zbawiennej reakcji. Było jak zlodowaciały ołów. Na szczęście cierpiało; doszło do tego, że błogosławiłam ten ból, będący ostatnim dowodem mojej przynależności do świata żywych. Ta męczarnia była podejrzana, bo wypaczała odczucia; piecyk parzył mnie zimnem. Ale lepsze to niż ta straszna i nieuchronna chwila, kiedy przestanę odczuwać w ogóle cokolwiek.

I pomyśleć, że bałam się kociołka Yamamby! Moja niegdysiejsza opiekunka nie doceniła okrucieństwa tej górskiej czarownicy, która zamieniała samotnych wędrowców nie w zupę, tylko w mrożonki – może po to, aby dopiero potem zrobić z nich zupę. Myśl ta sprawiła, że się nagle roześmiałam, a ta reakcja nerwowa pociągnęła za sobą następne. Poczułam nareszcie zbawienny odruch: dreszcze. Moje ciało zaczęło dygotać jak maszyna.

Nie złagodziło to jednak tortury; świadomość, że przeżyję, wydłużyła noc, która trwała dziesięć lat. Postarzałam się o cały wiek; uczepiona piecyka, którego gorąca nie czułam, przez długie godziny siedziałam i nasłuchiwałam.

Nasłuchiwałam najpierw zamieci śnieżnej, która długo wyżywała się na górze, a po odejściu pozostawiła po sobie niepokojąco głęboką ciszę.

Nasłuchiwałam następnie ze zwierzęcą nadzieją nastąpienia cudu, znanego pod nazwą poranka – jakże zwlekał z nadejściem!

Miałam dość czasu, by złożyć sobie w duchu uroczystą przysięgę: „Za każdym razem, kiedy będzie ci dane spać w łóżku, choćby najskromniejszym, błogosław to i płacz z radości!”. Do dziś nigdy jej nie złamałam.

Kiedy tak wypatrywałam pierwszych zwiastunów świtu, wydało mi się, że słyszę jakieś kroki na śniegu; nie miałam odwagi wyściubić nosa zza kotatsu, nie mogłam więc sprawdzić, czy te odgłosy są dziełem mojej nadmiernie pobudzonej zimnem wyobraźni, czy czyjejś rzeczywistej obecności. Bałam się tak okropnie, że zaczęłam się jeszcze gwałtowniej trząść.

Mało prawdopodobne, żeby to było zwierzę; kroki brzmiały jak kroki człowieka. Jeśli ktoś tam był, musiał teraz kontemplować moje porozrzucane ubrania i wiedzieć, że siedzę pod kotatsu. Mogłam się odezwać, by dać znak, że nie śpię, ale nie znajdowałam odpowiednich słów; przerażenie paraliżowało moje władze fizyczne i umysłowe.

Odgłos ucichł, a może nigdy nie istniał. Nagle wstrzymałam oddech, bo na zewnątrz usłyszałam to pogłębienie ciszy, to święte tchnienie wszechświata sygnalizujące świt.

Bez chwili wahania wyskoczyłam spod kotatsu; nie było nikogo ani niczyich śladów. Czekała mnie jednak przykra niespodzianka; ubrania, które rozwiesiłam, zamarzły. To wiele mówi o temperaturze wewnątrz schroniska. Wepchnęłam nogi w nogawki spodni jak człowiek torujący sobie drogę przez lód. Najgorszy był moment zetknięcia pleców z oszronionym T-shirtem. Na szczęście nie miałam czasu na analizowanie własnych doznań. Wyjście stąd było sprawą życia lub śmierci; musiałam wypędzić z siebie ten ziąb, który mnie coraz głębiej przenikał.

Nigdy nie zdołam opisać wstrząsu, jaki przeżyłam, otworzywszy drzwi; to było jak uniesienie płyty własnego grobowca i natknięcie się na tajemnicę. Przez kilka chwil stałam jak skamieniała w obliczu tego nieznanego świata: zamieć, która go wczoraj przede mną ukryła, teraz cały przysypała metrami dziewiczej bieli. Moje ucho dobrze wychwyciło; ze świtu opornie wykluwał się dzień. Nawet cienia wiatru, żadnego krzyku drapieżnego ptaka, nic, tylko lodowcowa cisza. Żadnego śladu kroków na śniegu; mój nocny gość, o ile w ogóle istniał, mógł być tylko Yamambą, która przyszła sprawdzić, czy jej pułapka na samotnych wędrowców zadziałała jak trzeba, oraz ocenić na podstawie rozwieszonych ubrań rodzaj zwierzyny. Byłam jej winna wdzięczność; bez kotatsu bym nie przeżyła. Ale jeśli chciałam dłużej pożyć, nie powinnam zwlekać; było dziesięć po piątej.

Zanurkowałam w pejzaż. O cudzie biegu! Przestrzeń wyzwala ze wszystkiego. Nie ma takiej udręki, która by przeszkodziła człowiekowi rozprzestrzeniać się we wszechświecie. Czyż świat byłby tak wielki bez powodu? Język mówi prawdę: umknąć znaczy uratować się. Jeśli umierasz, wyjedź. Jeśli cierpisz, rusz się. Inne prawo niż prawo ruchu nie istnieje.