Noc uwięziła mnie u Yamamby, światło dnia, zwracając mi geografię, wypuściło mnie na wolność. Nie posiadałam się z radości: o nie, Yamamba, nie ma we mnie zadatku na zupę, jestem żywa, wynoszę się, nigdy się nie dowiesz, jaka jestem niesmaczna. Moja bezsenność była biała jak śnieg dookoła, lecz czuję w sobie niewiarygodną energię żywego człowieka i biegnę przez góry zbyt piękne, żeby zgodzić się w nich umrzeć. Za każdym razem, gdy docieram do szczytu kolejnego stoku, odkrywam świat bajeczny i dziewiczy, że aż strach.
Tak, strach. Przez ten czas, od kiedy uciekam, powinnam już rozpoznać widoki oglądane wczoraj. Tymczasem nic z tego. Czyżby zamieć do tego stopnia przeobraziła wszechświat? Sięgnęłam po mapę i odnalazłam punkt orientacyjny: górę Fudżi. Jest daleko, ale kiedy tylko się ukaże, będę wiedziała, że to właściwy kierunek. A na razie znalazłam wreszcie w Japonii miejsce, z którego jej nie widać: to, w którym się znajduję. Biegnijmy gdzie indziej.
Gubię się. Błądzenie mnie odurza, biegnę jeszcze szybciej. Yamamba, tu cię mam, żadna jeszcze istota ludzka nie zapuściła się tu, gdzie ja teraz. Udaję zucha, żeby ukryć przerażenie. Tej nocy wymknęłam się śmierci, która teraz mnie dopada. Napisane stoi, że wyzionę ducha w wieku dwudziestu dwóch lat w japońskich górach. Czy znajdą moje zwłoki?
Nie chcę umierać, biegnę. Jak można tak długo biec? Dziesiąta rano. Niebo jest nieskazitelnie niebieskie, nawet cienia chmury. W taki piękny dzień nie warto umierać. Zaratustra mnie ocali. Moje nogi są takie długie, pochłoną kolejne szczyty, nie macie pojęcia o ich apetycie.
Ale biegnę i nic nie znajduję. Za każdym razem, kiedy docieram na szczyt stoku, modlę się, żeby ujrzeć górę Fudżi, wzywam ją, jak przyzywa się najlepszego przyjaciela, pamiętasz, stary druhu, spałam nad brzegiem twojego krateru, krzyczałam, witając wschód słońca, jestem twoim bliskim, błagam, przyznaj, że należę do twoich bliskich, czekaj na mnie na szczycie tego zbocza, wyrzeknę się wszystkich bogów, by wierzyć tylko w ciebie, bądź tam, zgubiłam się, wystarczy, że się pojawisz, i jestem uratowana, wchodzę na wierzchołek, ciebie nie ma.
Moja energia jest teraz energią rozpaczy, wciąż biegnę. Zbliża się południe. To już siedem godzin, jak tak błądzę i pogarszam swoją sytuację. Moja maszyna obraca się na pustym biegu, przyjdzie noc i utopi mnie w czarnym śniegu. To już koniec mojego biegu przez ziemię. Nie chcę w to uwierzyć. Zaratustra nie może umrzeć, czegoś takiego jeszcze nie było.
Kolejny stok. Już nie wierzę, mimo to się wspinam. Nie mam nic do stracenia, bo już jestem stracona. Wspinają się moje nogi, którym nie starcza sił, by odczuwać głód. Każdy krok mnóstwo kosztuje. Oto linia szczytu i, jak nic, nowa porażka. Ostatnie metry pokonuję biegiem.
I oto przede mną góra Fudżi. Padam na kolana. Nikt nie wie, jaka jest wielka. Znalazłam miejsce, z którego widać ją w całej okazałości. Krzyczę, płaczę, jakże jesteś ogromna, ty, która zwiastujesz mi życie! Jakże jesteś piękna!
Ocalenie poraża mi wnętrzności, spuszczam spodnie i wypróżniam się. Góro Fudżi, zostawiam tu wiekopomne świadectwo na dowód, że nie masz do czynienia z obojętną. Śmieję się ze szczęścia.
Punkt dwunasta. Patrzę na linię grzbietu, teraz pozostaje mi tylko wzdłuż niego podążyć, wzrokiem oceniam, że czeka mnie sześć godzin marszu do doliny. Drobiazg, kiedy człowiek wie, że będzie żył.
Biegnę wzdłuż linii wierzchołka. Przez sześć godzin słońca i błękitu nieba będę miała górę Fudżi tylko dla siebie. Tych sześć godzin nie zdoła pomieścić mojego zachwytu. Uniesienie jest moim paliwem; nie ma lepszego. Nigdy jeszcze Zaratustra nie biegł tak szybko i w takim upojeniu. Zwracam się do Fudżi po imieniu, tańczę na szczycie. Jest bosko, chciałabym, żeby się nigdy nie skończyło.
To sześć najpiękniejszych godzin mojego życia. Maszeruję, niesiona własną radością. Wiem, dlaczego muzyka triumfalna nazywana jest marszem. Góra Fudżi wypełnia sobą niebo, wystarczy jej dla wszystkich, ale ja mam ją w całości tylko dla siebie, nieobecni głosu nie mają. Nikt nie wie tak dobrze jak ja, jak wielka i wspaniała jest Fudżi, co nie przeszkadza jej być najmilszym towarzyszem drogi. Jest moim najlepszym przyjacielem. Zaratustra zna swoją wartość, ma o sobie wysokie mniemanie.
Oto dolina i schyłek dnia. Powrót nastąpił moim zdaniem zbyt szybko. Składam głęboki pokłon mojemu najlepszemu przyjacielowi i zbiegam do doliny, z której jej nie widać. Już teraz mi jej brakuje. Pędzę z szybkością gasnącego światła. Nigdzie nie napotkałam żadnego z wczorajszych widoków. Musiałam piekielnie pobłądzić. Docieram do wioski jednocześnie ze zmierzchem.
Wracam pociągiem do Tokio. Olśniona przyglądam się otaczającym mnie ludziom. Nie wyglądają na zaszokowanych moim wyglądem. Z czego wnioskuję, że nie widać na mojej twarzy przeżytej epopei. Na dworcu wsiadam do metra. Jest dwudziesta druga, niedzielny wieczór, świat wygląda nieprawdopodobnie zwyczajnie. A ja w każdym znaczeniu tego słowa nie mogę dojść do siebie.
Wysiadam na mojej stacji. U mnie w mieszkaniu jest ogrzewanie, łóżko i wanna: jestem szczęśliwsza od Sardanapala. Dzwoni nieustannie telefon. W słuchawce odzywa się ktoś żywy.
– Kim pan jest? – pytam.
– Ależ, Amélie, to ja, Rinri. To już nie poznajesz mojego głosu?
Nie mam odwagi odpowiedzieć, że zapomniałam, że w ogóle istnieje.
– Tak późno wracasz, niepokoiłem się.
– Później ci opowiem. Jestem za bardzo zmęczona.
W czasie, kiedy napełnia się wanna, oglądam się w lustrze. Od stóp do głów jestem ciemnoszara. Ani śladu oparzenia od piecyka. Ciało to niesamowity wynalazek. Wchodzę do gorącej kąpieli i nagle mój organizm wypluwa całe nagromadzone w nim zimno. Płaczę z błogości i z rozpaczy. Ci, którzy ocaleli, wiedzą, że inni ich nigdy nie zrozumieją. Mój przypadek jest jeszcze poważniejszy: ja ocalałam z czegoś, co było zbyt piękne, zbyt wielkie. Chciałabym, żeby ludzie wiedzieli o tej wspaniałości. Już wiem, że nie zdołam im tego wytłumaczyć.
Kładę się i wydaję okrzyk: to łóżko jest pułapką. Tyle wygody wywołuje we mnie szok. Myślę o biedaczce zwiniętej wokół pieca; historycznie i geograficznie oddziela mnie od niej rzut kamieniem. Odtąd do licznych innych istot, które we mnie mieszkają, dołączy biedaczka z gór. A także Zaratustra tańczący z górą Fudżi na szczycie. Będę zawsze nimi wszystkimi plus tą, którą jestem.
Moje różne tożsamości od dawna, może nawet nigdy, nie spały. Morzy mnie sen, który je we mnie jednoczy.
Najgorsze po przeżyciu podobnej przygody jest to, że życie dalej trwa. Następnego dnia na wykładach chciałam o tym opowiedzieć. Ale studenci mieli to w nosie, myśleli tylko o zbliżających się wakacjach; jeszcze tylko tydzień I jadą na Hawaje.
Przy bramie czekał na mnie biały mercedes.
– Gdybyś wiedział, co mi się przydarzyło!
– Skoczymy na chiński makaron? Padam z głodu.
Nad miską z makaronem próbowałam rozpaczliwie opowiedzieć o ośnieżonym bambusowym lesie, o zamieci, o nocy u Yamamby, o godzinach, kiedy błądząc, biegłam przez góry, o spotkaniu twarzą w twarz z górą Fudżi – w tym momencie Rinri wybuchnął śmiechem, bo wyciągnęłam na całą szerokość ramiona, chcąc mu unaocznić ogrom wulkanu. Opowiedzenie o czymś wzniosłym jest z przyczyn technicznych niemożliwe. Albo się jest nudnym, albo komicznym.
Rinri ujął mnie za rękę.
– Spędzisz ze mną święta? – zapytał.
– Zgoda.
– W dniach od dwudziestego trzeciego do dwudziestego szóstego zabieram cię w podróż.