– Dokąd pojedziemy?
– Zobaczysz. Zabierz ciepłe rzeczy. Nie bój się, nie jedziemy w góry.
– Obchodzisz święta?
– Nie. Ale teraz tak, bo będę z tobą.
Ostatni tydzień wykładów. Niedługo przestanę należeć do studenckiej braci. Zdałam testy. Na początku przyszłego roku miałam rozpocząć pracę w jednej z największych japońskich firm. Przyszłość zapowiadała się nieźle.
Kanadyjska studentka zapytała mnie, czy wyjdę za mąż za Rinriego.
– Nie mam pojęcia.
– Uważaj. Z takich związków rodzą się okropne dzieci.
– Co ty opowiadasz? Eurazjaci są fantastyczni.
– Ale wredni. Mam przyjaciółkę, która wyszła za mąż za Japończyka. Mają dwoje dzieci, cztery i sześć lat. Mówią na swoją matkę siusiu, a na ojca kupka.
Roześmiałam się.
– Może mają swoje powody – powiedziałam.
– Jak możesz się z tego śmiać? A gdyby tobie się to przydarzyło?
– Nie zamierzam mieć dzieci.
– Ach tak. Dlaczego? To nie jest normalne.
Odeszłam, nucąc w duchu piosenkę Brassensa: „Nie, zacni ludzie nie lubią, by podążać inną drogą niż oni”.
Rankiem dwudziestego trzeciego grudnia biały mercedes czekał na mnie pod ołowianym niebem. Droga była długa, brzydka i przygnębiająca, bo Japonia jest także zwykłym krajem.
– Wiem, że zobaczę, ale dokąd jedziemy?
– Niezależnie od tego, co zapowiada krajobraz, nie będziesz rozczarowana.
„Jak długą przebył drogę od tego jjk!”, pomyślałam. Najwyraźniej nie będzie dobrego romanisty bez stłuczenia jajek.
Nagle morze.
– Japońskie morze – obwieścił uroczyście Rinri.
– Już się z nim zetknęłam, kiedy byłam dzieckiem, w Tottori. Mało się nie utopiłam.
– Ale żyjesz – powiedział chłopak, by usprawiedliwić święte morze.
Zaparkował samochód w porcie Niigata.
– Popłyniemy statkiem na wyspę Sado.
Podskoczyłam z radości. Od zawsze marzyłam o zobaczeniu tej wyspy słynącej z urody i z dzikości. Rinri wyjął z bagażnika walizkę wielką jak kufer. Droga na wyspę wydała mi się lodowata i nieskończenie długa.
– Japońskie morze to męskie morze – powiedział Rinri.
Była to wypowiedź, którą już wielokrotnie słyszałam z ust Japończyków i której nigdy nie komentowałam, w tak głębokie wprawiała mnie zakłopotanie. Moja prymitywna wyobraźnia wypatrywała śladów zarostu na grzbietach fal.
Statek wysadził nas na wyspie, której skromna przystań bardzo się różniła od portu w Niigacie. Samochód pamiętający lata sześćdziesiąte dowiózł nas do starej, obszernej gospody, o pół godziny drogi od wybrzeża. Ryokan położony był pośrodku wyspy; morze bardziej się słyszało, niż widziało. Wszędzie wokół niemal dziewicza przyroda.
Zaczął padać śnieg. Zachwycona zaproponowałam spacer.
– Jutro – powiedział Rinri. – Jest szesnasta, droga mnie wykończyła.
Pewnie spieszno mu było skorzystać z luksusu hotelu i nie mogłam mu się dziwić. Cudowne tradycyjne pokoje wypełniała woń świeżej tatami; w każdym znajdowała się ogromna wanna zen, do której przez bambus nieustannie napływała gorąca woda. Żeby zapobiec jej przelaniu, w surowym kamieniu wanny wydrążono otwór, powyżej którego ideogram płonącego stogu siana oznaczał nicość.
– Bajka! – zawołałam.
Zgodnie z rytuałem namydliliśmy się i opłukali w umywalce, a potem zanurzyliśmy się w tej niesamowitej kąpieli z zamiarem niewychodzenia z niej nigdy.
– Podobno we wspólnej części hotelu mają jeszcze sławniejszy furo – powiedział Rinri.
– Nie może być lepszy niż ten w naszym pokoju – odparłam.
– Mylisz się. Jest dziesięć razy większy, zasilany bambusowym wodociągiem i pod gołym niebem.
Ten ostatni argument przeważył. Uparłam się, żebyśmy tam poszli. Nie było w nim nikogo; na szczęście, bo zgodnie z odwiecznym zwyczajem nie obowiązywał w nim rozdział płci.
Gorąca kąpiel nago, w płatkach śniegu; aż krzyczałam z uniesienia. I ta rozkosz, kiedy na głowę spadały lodowate kryształki.
Pół godziny później Rinri wyszedł z furo i włożył swoją yukata.
– Już? – oburzyłam się.
– Zbyt długie siedzenie jest niezdrowe. Chodź.
– Nie ma mowy. Zostaję.
– Jak chcesz. Ja wracam do pokoju. Nie siedź zbyt długo.
Zachwycona, że mam wolną rękę, pływałam na wznak l tak, żeby całym ciałem doświadczyć tego cudownego momentu zetknięcia skóry z lodowatym żywiołem; rozkosznie było zesztywnieć z zimna na sorbet, zwłaszcza kiedy druga połowa pławiła się w parującej wodzie.
Niestety, moja samotność nie trwała długo; jakiś stary mężczyzna z obsługi hotelowej przyszedł zamieść brzegi basenu; ukryłam swoją nagość pod wodą, mącąc ją uderzeniami rąk i nóg, żeby mnie okryła jak ubranie.
Mały chudy osiemdziesięciolatek wyglądał na człowieka, który spędził na wyspie całe życie. Miotłą z gałązek zamiatał starannie obrzeża zbiornika. Uspokoiła mnie jego niewzruszona twarz. Ale kiedy już wszystko zamiótł, zaczął od początku. Swoją drogą, czy to nie podejrzane, że czekał z tą pracą, aż odejdzie Rinri?
Zauważyłam, że staruszek strzepuje płatki śniegu osiadające stopniowo wokół furo. Tymczasem na pewno padać będzie długo; nie wyjdziemy z zajazdu. W rzeczywistości nie mogłam wyjść nawet z wody, dopóki tu był; między momentem wyskoczenia z wody a złapaniem yukata, przez chwilę będę nieodwracalnie naga.
Pewnie, że nic nie ryzykowałam. Sędziwy wyspiarz musiał ważyć, z ubraniem włącznie, ze czterdzieści pięć kilo, a wiek czynił go jeszcze mniej niebezpiecznym. Niemniej sytuacja była nieprzyjemna. Ramiona i nogi opadały mi z sił. Ich aktywność pozostawiała wiele do życzenia i nie – przejrzystość wody nie była już taka pewna. Dziadek, z tą swoją miną jakby nigdy nic, musiał uważać widowisko za niezwykle interesujące.
Postanowiłam utrzeć mu nosa, udzielając nagany. Ruchem podbródka wskazałam jego miotłę i rzuciłam sucho:
– Iranail Co w potocznym języku znaczyło: „Nie jest to konieczne!”.
Odparł, że nie rozumie po angielsku. Jego odpowiedź dowodziła złej woli; nie miałam już żadnych wątpliwości, że jest zboczeńcem.
Ale najgorsze dopiero mnie czekało; nadeszło, kiedy poczułam pierwsze oznaki zbliżającego się omdlenia. Rinri miał rację, nie powinno się zbyt długo siedzieć w tej gorącej marynacie. Nawet nie zauważyłam, kiedy moje siły stopniały. Już widziałam, jak mdleję w furo, a staruszek pod pretekstem ratowania będzie mógł ze mną zrobić wszystko, co mu się spodoba. Panika.
Co więcej, chwila poprzedzająca utratę przytomności jest okropna. Człowiek czuje się, jakby dziesięć milionów mrówek zaatakowało go od wewnątrz ciała, wywołując mdłości. Towarzyszy temu niewyobrażalna słabość. Amélie, wyskakuj z tej wanny, póki jeszcze możesz, czyli natychmiast. Zobaczy cię gołą, trudno, może być znacznie gorzej.
Stary zamiatacz ujrzał wytryskującą z furo białą trąbę wodną, która porwała yukata, owinęła się w nią i pędem uciekła. Galopowałam do samego pokoju; Rinri zobaczył, jak wpadam do środka i zwalam się na futon. Pamiętam, że w chwili, gdy udzielałam sobie zgody na zemdlenie, odruchowo zerknęłam na zegarek; była osiemnasta czterdzieści sześć. Po czym spadłam w studnię bez dna.
Podróżowałam. Odwiedziłam dwór w Kyoto w XVII wieku. Wzgórza okrywał pochód arystokratów obojga płci, odzianych w przepyszne fioletowe kimona. Wśród nich wyróżniała się dama z rękawami kurtyzany, być może pani Murasaki, która akompaniując sobie na koto, śpiewała odę ku czci nocy w Nagasaki, zapewne z powodu bogactwa rymów.