Zajęcia te rozciągały się przez wiele dziesięcioleci. Zdążyłam się zadomowić w tej japońskiej przeszłości, w której wykonywałam budzącą zazdrość profesję osoby kosztującej sake. Podczaszy w Kyoto to pozycja, której nie zamierzałam stracić, kiedy brutalnie wezwała mnie z powrotem rzeczywistość 23 grudnia 1989 roku. Zegarek wskazywał dziewiętnastą dziesięć. Jak mogłam to wszystko przeżyć w ciągu dwudziestu czterech minut?
Rinri uszanował moje omdlenie. Siedząc obok, zapytał, co się stało. Opowiedziałam mu o siedemnastym wieku; wysłuchał mnie uprzejmie, po czym powiedział: – Tak, ale wcześniej?
Przypomniałam sobie i tonem mniej już poetyckim opowiedziałam mu o zboczonym staruszku, który pod pretekstem zamiatania przyszedł podglądać gołą białą kobietę.
Rinri zaklaskał w dłonie i się roześmiał:
– Kapitalna historia! Będziesz mi ją musiała często opowiadać.
Zbiła mnie z tropu ta reakcja. Liczyłam na odrobinę oburzenia, a spotkało mnie rozczarowanie. Zachwycony Rinri jął odgrywać scenę; zgięty wpół jak stary dziadek z wyimaginowaną miotłą podchodził, zerkając spode łba w kierunku wanny; następnie udawał mnie gestykulującą i mówiącą Iranai, a potem drżącym głosem odpowiadał, że nie rozumie po angielsku, a wszystko tonem wygłupu.
Przerwałam mu, oświadczając:
– Wyspa zasługuje na swoją nazwę.
Czym tylko wzmogłam jego wesołość. Ta gra słów po japońsku wypadała jeszcze lepiej, bo nazwisko Boskiego Markiza w tym języku wymawia się Sado.
Rozległo się pukanie do drzwi.
– Gotowa na ucztę? – spytał Rinri.
Drzwi rozsunęły się i dwie urocze prowincjuszki wniosły niskie stoliki, które zastawiły różnymi wybornymi daniami.
Na widok tej kaiseki całkowicie zapomniałam o niecnym staruszku i z apetytem zabrałam się do jedzenia. Podano nam wiele różnych sake; uznałam, że mój sen podczas omdlenia miał charakter proroczy, i z ciekawością czekałam na ciąg dalszy.
Rankiem następnego dnia całą wyspę Sado pokrywał śnieg.
Rinri zaprowadził mnie na brzeg wysunięty najbardziej na północ.
– Widzisz, o tam? – zapytał, wskazując morski horyzont. – Prawie widać Władywostok.
Podziwiałam jego wyobraźnię. Ale miał rację: jedyną ziemią, jaka mogła leżeć za tymi rakowatymi chmurami, była Syberia.
– Obejdziemy całą wyspę na piechotę? – zaproponowałam.
– Nie wiesz, co mówisz: trwałoby to bardzo długo.
– Chodźmy, tak rzadko widuje się wybrzeże pod śniegiem.
– Nie w Japonii.
Po czterech godzinach marszu w wietrze od morza przypominającym pływającą krę, oświadczyłam, że rezygnuję.
– Dobrze się składa – powiedział Rinri. – Bo obejście wkoło wyspy zajęłoby nam jeszcze z dziesięć godzin, nie licząc powrotu do hotelu, który leży w jej centrum.
– Proponuję, żebyśmy poszli jak najkrótszą drogą – wymamrotałam sinymi ustami.
– W takim razie za dwie godziny będziemy z powrotem w naszym pokoju.
Środek wyspy okazał się nieskończenie piękniejszy i bardziej zaskakujący niż wybrzeże. Największą atrakcję stanowiły rozległe sady ośnieżonych drzew kaki; skutkiem jakiegoś dziwactwa przyrody drzewa kaki, które jak wszystkie inne drzewa owocowe tracą zimą liście, nie tracą owoców, nawet kiedy te są już przejrzałe. W skrajnych przypadkach na żywych drzewach wiszą martwe owoce, przywodząc na myśl zdjęcie z krzyża. Ale nie pora była rozmyślać o śmierci i trafiły mi się zupełnie niesamowite drzewka bożonarodzeniowe: ciemne i ogołocone z liści drzewa kaki, obwieszone dojrzałymi owocami, na których son pomarańczowej powierzchni śnieg tworzył świetlistą koronę.
Wystarczyłoby jedno tak udekorowane drzewko, żeby wprawić mnie w uniesienie. Tymczasem ujrzałam całe ich zastępy, zastygłe pośród pustych łąk; zakręciło mi się w głowie tyleż z zachwytu, ile z pożądania, bo dojrzałe kaki należą do moich przysmaków. Niestety, na próżno podskakiwałam, żadnego nie mogłam dosięgnąć.
„Baśniowe widowisko dla oczu – pomyślałam. – Nie musi się od razu wszystkiego chcieć zjeść”. Ten ostatni argument do mnie nie przemówił.
– Chodź – powiedział Rinri. – Zamarzniemy z zimna.
W hotelu zniknął. Wzięłam szybką kąpiel i padłam na futon. Spałam i nie widziałam, kiedy wrócił. Kiedy mnie obudził, była dziewiętnasta. Tylko patrzeć, jak panie dostarczą nam ucztę.
W trakcie jej trwania doszło do pewnego incydentu. Przyniosły małe żywe ośmiorniczki. Miałam już za sobą to niemiłe doświadczenie i znałam zasadę, która nakazywała spożywać ryby czy owoce morza od razu po tym, jak zostały na oczach biesiadnika uśmiercone, co gwarantowało ich świeżość. Nie zliczę tych razy, kiedy wkładałam do ust jeszcze drgający filet z dorady, a uszczęśliwiony restaurator patrzył na mnie i mówił: „Żywe, prawda? Czuje pani ten smak życia?”. Nigdy nie uważałam, żeby ów smak wart był tak barbarzyńskich praktyk.
Na widok ośmiorniczek zrobiło mi się podwójnie przykro: po pierwsze, bo trudno o coś bardziej uroczego nad te stworzonka z mackami, a po drugie, bo nigdy nie przepadałam za surową ośmiorniczką. Ale niegrzecznością byłoby odmówić zjedzenia dania.
W momencie uśmiercania odwróciłam wzrok. Jedna z dam pierwszą ofiarę położyła na moim talerzu. Widok drobnej i ślicznej jak tulipan ośmiorniczki ścisnął mnie za serce. „Szybko przeżuj, połknij, a potem powiesz, że nie jesteś już głodna”, pomyślałam.
Włożyłam ją do ust i kiedy próbowałam wbić w nią zęby, zdarzyło się coś strasznego: wciąż żywe nerwy ośmiornicy nakazały jej opór i żądny zemsty trup schwycił mnie wszystkimi mackami za język. I nie puszczał. Wrzasnęłam tak, jak można wrzasnąć z językiem połkniętym przez ośmiornicę. Pociągnęłam za nią, żeby pokazać, co się stało; damy wybuchnęły śmiechem. Próbowałam oderwać stwora rękami, nie dało się, przyssawki niesamowicie mocno trzymały. Tylko patrzyć, jak wyrwę sobie język.
Rinri, zdjęty grozą, wpatrywał się we mnie bez ruchu. Czułam, że przynajmniej ktoś mnie rozumie. Zajęczałam przez nos, mając nadzieję, że damy przestaną się śmiać. Jedna z nich chyba uznała, że dość już tych żartów, bo podeszła i przyłożyła pałeczkę w takie miejsce napastnika, że ten natychmiast rozluźnił uścisk. Skoro to było takie proste, to czemu mnie szybciej nie uratowała? Wpatrywałam się w wyplutą ośmiornicę na swoim talerzu, myśląc, że ta wyspa zdecydowanie zasługuje na swoją nazwę.
Kiedy damy posprzątały, Rinri zapytał, czy już ochłonęłam z emocji. Odpowiedziałam ze śmiechem, że to była bardzo dziwna Wigilia.
– Mam dla ciebie prezent – powiedział.
I przyniósł chustkę z jedwabiu barwy nefrytu, obciążoną czymś dużym w środku.
– Co jest w tej furoshiki?
– Zajrzyj.
Rozwiązałam brzegi chustki, uznając za czarujący taki sposób wręczania prezentowi aż zakrzyknęłam: furoshiki była pełna kaki, którym zima nadała wygląd ogromnych kamieni szlachetnych.
– Skąd je masz?
– Wróciłem do sadu, kiedy spałaś, i wszedłem na drzewo.
Rzuciłam mu się na szyję; a ja myślałam, że za jego zniknięciem kryją się mafijne sprawy!
– Zjedz je, proszę.
Nigdy nie rozumiałam, dlaczego tak lubi patrzeć, kiedy jem, ale ochoczo spełniłam prośbę. Pomyśleć, że są tacy, którzy mordują ośmiorniczki, kiedy można zjeść dojrzałe kaki! Ich miąższ, zaostrzony mrozem, smakował jak sorbet z drogich kamieni. Śnieg posiada oszałamiającą moc gastronomiczną; kondensuje soki i wysubtelnia smaki. Działa jak niezwykle delikatne gotowanie.